Inspektora interesowało co innego. Nie był to zwykły inspektor-urzędnik. Zmysł starego pracownika naukowego mówił mu, że za fragmentarycznymi wiadomościami o pracy Komlina, którymi rozporządzał, poza niezrozumiałym nieszczęśliwym przypadkiem Komlina kryje się historia jakiegoś niezwykłego odkrycia. Odtwarzając w pamięci zeznania pracowników laboratorium, inspektor był tego coraz bardziej pewny.
Na trzy miesiące przed katastrofą laboratorium otrzymało nową aparaturę. Był to neutrinowy generator, przyrząd do wytwarzania i ogniskowania wiązek neutrino. I właśnie z chwilą zainstalowania tego generatora w laboratorium fizycznym, zaczął się szereg wydarzeń, na które we właściwym czasie nie zwrócili uwagi ci, do których to należało, wydarzeń, które w konsekwencji spowodowały nieszczęście.
W tym właśnie okresie Komlin z nieukrywanym zadowoleniem przerzucił całą poprzednio rozpoczętą pracę na barki swego zastępcy, zamknął się w pokoju, w którym zainstalowano generator neutrinowy, i przystąpił, jak wszystkim zapowiedział, do przygotowania serii doświadczeń wstępnych. Trwało to kilka dni. Następnie Komlin niespodziewanie opuścił swoją samotnię, zrobił zwykły obchód całego laboratorium, trzy osoby zwymyślał publicznie, podpisał papierki i polecił zastępcy zabrać się do półrocznego sprawozdania. Następnego dnia zamknął się z powrotem w „neutrinniku”, zabierając tym razem ze sobą laboranta, Aleksandra Gorczyńskiego.
Co tam robili, stało się wiadome dopiero niedawno, na dwa dni przed nieszczęśliwym przypadkiem, gdy Komlin (przy współudziale Gorczyńskiego) wygłosił wspaniały, „wstrząsający podstawami medycyny” referat o neutrinowej akupunkturze. Ale jeszcze wcześniej, w okresie trzymiesięcznej pracy nad generatorem, zachowanie Komlina zadziwiło kolegów.
Zaczęło się od tego, że pewnego pięknego dnia Komlin ogolił sobie głowę i zjawił się w laboratorium w czarnej, profesorskiej mycce. Nikt może nie zapamiętałby tego faktu, gdyby nie to, że w godzinę później Gorczyński wyskoczył z „neutrinnika” blady, rozczochrany i „przewracając wszystkie szafy po drodze”, jak się ktoś malowniczo wyraził, popędził do laboratoryjnej apteczki. Wyciągnął z niej kilka opatrunków indywidualnych i w tym samym tempie wrócił do „neutrinnika”, zatrzaskując za sobą drzwi. Jeden z pracowników zdążył zobaczyć, że Komlin stał przy oknie, odwrócony tyłem, ze lśniącą nagą czaszką i podtrzymywał prawą ręką lewą. Na lewej ręce miał jakieś ciemne plamy, prawdopodobnie krew. Wieczorem Komlin i Gorczyński wyszli po cichu z „neutrinnika” i nie patrząc na nikogo skierowali się do wyjścia. Obaj robili wrażenie przygnębionych, a lewa ręka Komlina była owinięta brudnym bandażem.
Pracownicy zapamiętali jeszcze inny fakt. W miesiąc Później młodszy asystent naukowy Wiedieniejew spotkał Komlina wieczorem w ustronnej alejce Błękitnego Parku. Kierownik laboratorium fizycznego siedział na ławce trzymając na kolanach grubą postrzępioną książkę i mruczał coś pod nosem, patrząc w przestrzeń. Wiedieniejew przywitał się i usiadł koło niego.
Komlin natychmiast przestał mruczeć i zwrócił się w jego stronę, dziwnie wyciągając szyję.
Oczy miał jakieś „zapleśniałe” i Wiedieniejew doznał nieprzezwyciężonej chęci, żeby się czym prędzej oddalić. Nie wypadało jednak uciec tak od razu, więc zapytał:
— Czyta pan sobie?
— Czytam — odparł Komlin. — Szi Naj An „Mielizny rzeczne”. Bardzo interesujące. O tu, na przykład…
Wiedieniejew był zbyt młody, aby znać klasykę chińską, i poczuł się jeszcze bardziej skrępowany, ale Komlin zatrzasnął nagle książkę, podał ją Wiedieniejewowi i poprosił, aby otworzył ją na chybił trafił. Z lekka zmieszany asystent spełnił jego prośbę. Komlin rzucił okiem na kartkę („zerknął tylko przelotnie”), kiwnął głową i powiedział:
— Sprawdzajcie według tekstu.
I zaczął swym zwykłym głosem, dźwięcznie i wyraźnie opowiadać o tym, jak pewien Chu Jan Dżo machnął stalowym kańczugiem i rzucił się na niejakich Che Dżunia i Se Bao i jak pewien „Krótkołapy tygrys” Wan In i jego małżonka „Zielona”… Dopiero w tym miejscu Wiedieniejew zorientował się, że Komlin recytuje całą stronę na pamięć. Kierownik laboratoriom fizycznego nie opuścił ani jednej linijki, nie przekręcił ani jednego nazwiska, wyrecytował wszystko słowo w słowo, litera za literą. Po skończeniu zapytał:
— Czy były błędy?
Oszołomiony Wiedieniejew potrząsnął głową. Komlin roześmiał się, zabrał książkę i odszedł. Wiedieniejew nie wiedział, co o tym myśleć. Opowiedział o wydarzeniu paru kolegom, którzy poradzili mu, aby zwrócił się do Komlina o wyjaśnienie. Ale Komlin przyjął słowa o spotkaniu w ustronnej alei z tak szczerym zdumieniem, że Wiedieniejew stropił się i zmienił temat rozmowy.
Najdziwniejsze jednak rzeczy zdarzyły się dosłownie na parę godzin przed katastrofą.
Owego wieczoru Komlin — wesoły, dowcipny, towarzyski jak nigdy — pokazywał sztuki magiczne. Widzów było czworo — Aleksander Gorczyński, nie ogolony i zakochany w kierowniku jak pensjonarka, i trzy młodziutkie laborantki — Lena, Dusia i Katia. Dziewczęta zatrzymały się dłużej w laboratorium, żeby skończyć plan jutrzejszej pracy.
Sztuczki były interesujące.
Na początku Komlin proponował, że kogoś zahypnotyzuje, ale nikt się nie zgodził i kierownik laboratorium opowiedział anegdotkę o chirurgu i hypnotyzerze. Potem powiedział:
— Lenoczka, chcesz, to odgadnę, co schowasz do szuflady w biurku.
Spośród trzech schowanych przedmiotów odgadł dwa i Dusia powiedziała, że podgląda.
Komlin zaprotestował, dowodził, że nie, ale dziewczęta zaczęły z niego żartować i wtedy Komlin oznajmił, że umie gasić ogień wzrokiem. Dusia chwyciła pudełko zapałek, odbiegła w odległy kąt pokoju, zapaliła zapałkę, płomyk rozpalił się i nagle zgasł. Wszyscy byli strasznie zdziwieni i popatrzyli podejrzliwie na Komlina. Kierownik stał z rękami skrzyżowanymi na piersiach i groźnie zmarszczonymi brwiami, w pozie zawodowego magika — prestidigitatora.
— Ale płuca! — powiedziała Dusia z szacunkiem. Stała od Komlina w odległości co najmniej dziesiętni kroków. Wówczas Komlin zaproponował, żeby mu zawiązali usta chustką. Zrobili tak i Dusia znów zapaliła zapałkę. Zapałka zgasła tak samo jak pierwsza.
— Czyż doprawdy gasicie nosem? — zdumiała się Dusia, a Komlin roześmiał się, zerwał chustkę, chwycił Dusię wpół i zatańczył z nią walca.
Po czym pokazał jeszcze dwie sztuki: upuszczał zapałkę, która nie spadała pionowo, ale jakoś w bok, odchylając się pod dosyć dużym kątem. („Znowu dmuchacie…” — powiedziała niepewnie Dusia); położył na stole kawałek spiralki z wolframu i spiralka, zabawnie podskakując, pełzła po szklanym blacie i spadała na ziemię. Wszyscy byli oczywiście bardzo zdziwieni i Gorczyński zaczął się domagać, żeby wytłumaczył, jak się to robi. Ale Komlin nagle spoważniał i zaproponował, że pomnoży w pamięci parę wielocyfrowych liczb.