Выбрать главу

– Wiesz, choroba, na którą obie cierpicie, ma różne oblicza. Nie u każdego powoduje te same następstwa. Mimo wszystko sam się czasami niepokoję, że zbytnio ją wyczerpuje.

A. J. nie paliła się bynajmniej do rozmowy ojej chorobie.

– Jestem pewna, że Mary wkrótce się odezwie – powiedziała. Ledwie odłożyłem słuchawkę, telefon zadzwonił znowu. Tym razem dzwoniła Diana.

– Od paru godzin próbuję się do ciebie dodzwonić – powiedziała na powitanie. – Dlaczego nie zainstalujesz u siebie urządzenia informującego, że masz drugą rozmowę?

– Rozmawiałem tylko przez dziesięć minut. A co do tych urządzeń, to nie lubię, jak coś mi klika w uszach.

– A ja nie cierpię sygnału zajęte.

Wzruszyłem ramionami. Taka argumentacja prowadziła do nikąd.

– O co chodzi? – zapytałem. Diana westchnęła.

– Nie wolelibyście pojechać do Taos, zamiast na te wydmy? Jest tam galeria, którą koniecznie chciałabym odwiedzić. Mają coś dla mnie. No więc? Tak was proszę… Pojedziemy w te dzikie okolice i obejrzymy bawoły kiedy indziej…

Faks z adresami i numerami telefonów państwa Hamamoto nadszedł w pół godziny po tym, jak poddałem się w sprawie wyjazdu do Taos.

Okazało się, że pan Hamamoto mieszka w Kolumbii Brytyjskiej, jego żona przebywa w Japonii, a ich druga córka kończy właśnie Uniwersytet Stanforda w Kalifornii. Zadzwoniłem do pana Hamamoto i zostawiłem mu krótką informację o moim udziale w pracach Locarda i o zainteresowaniu sprawą jego zamordowanej córki. Poprosiłem go, żeby oddzwonił.

Sprawa Lauren rozstrzygnęła się w środę rano. A ponieważ Lauren pracowała na pół etatu, postanowiła wziąć wolne na resztę tygodnia. Ja planowałem zakończyć przyjęcia pacjentów w czwartek po południu. Pięciodniowa prognoza pogody zapowiadała słoneczne dni i chłodne noce. Mogły też pojawić się popołudniowe burze.

Adrienne i Jonas wyrazili chęć zaopiekowania się Emily.

Była to doskonała okazja na wizytę w Steamboat Springs. Do chwili, gdy wyjeżdżaliśmy w czwartkowe popołudnie, pan Hamamoto nie odpowiedział na mój telefon.

Kusiło mnie, żeby pojechać na północ przez Granby, drogą numer 40, bo to trasa z ładniejszymi widokami. Jest jednak dłuższa, a ja wcale nie miałem ochoty piąć się po ciemku na przełęcz Zajęczych Słuchów. Pojechaliśmy więc międzystanową drogą numer 70 do Silverthorne i tam skręciliśmy na północ. Po niecałych dziesięciu minutach zjechałem z dwupasmowej szosy na piaszczyste pobocze i zatrzymałem się. Wskazałem ręką wzgórze po wschodniej stronie i powiedziałem do Lauren:

– To jest mała farma zmarłego Eda.

Widoczny naprzeciwko nas napis nad bramą głosił: RANCZO POD NIE TAK ZNOWU LENIWĄ SIÓDEMKĄ.

W zeszłym roku moja kilkunastoletnia pacjentka, trochę młodsza od Tami Franklin, przeżyła w jednej ze stodół przy tej zakurzonej drodze przygodę, która wywróciła do góry nogami całe jej życie. Chociaż odwiedziłem raz to gospodarstwo w towarzystwie znajomego detektywa Sama Purdy’ego, dopiero dziś miałem okazję pokazać je Lauren.

Nie znała szczegółów tragedii, wiedziała tylko to, co podano w oficjalnych komunikatach.

– Więc to zdarzyło się tutaj? – zapytała, trzymając obie ręce na brzuchu? – To, o czym mówiła skorygowana wersja i… Merritt? Strzelanina też zdarzyła się na tej farmie?

Wiedziałem, że Lauren zna odpowiedzi na te pytania, ale mimo to powiedziałem:

– Nie widać stąd stodoły, ale to tutaj. Stodoła znajduje się po drugiej stronie tego osikowego zagajnika. Stąd można dojrzeć tylko mały fragment domu. Słońce odbija się w jego oknach. Widzisz? O tam, trochę w lewo.

– Tak, chyba widzę. – Odwróciła się od wzgórza i wbiła wzrok w drogę. – Nie pozwolimy, żeby coś takiego przydarzyło się naszemu dziecku, prawda? – powiedziała łagodnym, ale pewnym głosem.

Spojrzałem w lusterko wsteczne, czy nikt nie nadjeżdża, i dotknąłem dłonią jej policzka.

– Nie, kochanie. W żadnym razie. – Nie byliśmy aż tak naiwni, aby wierzyć, że możemy uchronić nasze dziecko od wielkich i małych ciosów, jakie niesie ze sobą życie. Ale jako przyszli rodzice potrzebowaliśmy jakiegokolwiek punktu oparcia, swego rodzaju talizmanu chroniącego przed lękiem. Zastanawialiśmy się więc wspólnie, jak zdobyć tę rodzicielską pewność siebie. Choć tego rodzaju troski były dla mnie czymś nowym, uznałem je za przejaw całkowicie naturalnego odruchu.

Wróciłem na szosę i wcisnąłem pedał gazu. Samochód żwawo wyrwał do przodu.

Słońce skryło się już za masywem Gore i wąska dolina, w której płynęła Blue River, pogrążała się w mroku. Resztki dziennego światła zabarwione były czarno-sinymi smugami. Zatrzymaliśmy się w Kremmling, żeby coś przekąsić. Jedząc pizzę, myślałem o płynącej w pobliżu rzece Kolorado. O tej porze roku powinna nieść ze sobą potężne masy wody z topniejących śniegów.

Topniejące śniegi. Spojrzałem w niebo, ciemniejące z każdą chwilą. Mrok, smutek, tragedia, niepokój – takie miałem skojarzenia.

Powód był prosty. Następnego ranka mieliśmy się spotkać z Catherine i Wendellem Franklinami, aby porozmawiać o ich zamordowanej córce Tamarze.

Jazda drogą lokalną numer 129 do Steamboat Springs zajęła nam nieco ponad pół godziny. Szosa wiła się brzegiem rzeki, wspinając się łagodnie pośród rozległych pastwisk i łagodnych zboczy doliny, porośniętych świerkami, jodłami i osikami. Trudno było uwierzyć, że dolina jest częścią łańcucha górskiego obejmującego masywy Gore, Maroon Bells i San Juan.

Na ranczo trafiłem bez problemów. Pamiętałem, co powiedział mi Dell Franklin przez telefon: „Proszę skręcić tuż przed Clark. Zobaczy pan nasze ranczo po lewej stronie drogi. Jeśli dojedzie pan do Clark, będzie to znaczyło, że je pan minął. Stodoła ma nowy dach”. Lauren zauważyła nowy dach i dała mi znak, żebym skręcił. Do rzeki Elk było stąd najwyżej pół mili w kierunku zachodnim. Pole wysokiej lucerny, ciągnące się aż po horyzont, falowało pod łagodnym powiewem wiatru muskającego wierzchołki traw.

Spodziewałem się, że ujrzę parę ludzi w wieku przedemerytalnym, tymczasem Franklinowie nie byli wiele starsi od Lauren i ode mnie. Cathy musiała mieć osiemnaście albo dziewiętnaście lat, kiedy urodziła pierwsze dziecko, córkę Tamarę. Rodzinne gniazdo Franklinów było już puste, podczas gdy my dopiero zaczynaliśmy słać nasze.

– Proszę nam mówić po imieniu – zaproponował Dell. – Siadajcie. Zapraszam na filiżankę kawy i ciasteczka.

Powiedziawszy to, opadł na krzesło, ciężko dysząc. Był tęgi i miał krótkie włosy, które ostatnio znowu zaczęły być modne. Wątpię jednak, czy wiedział wiele o trendach w modzie. Na spotkanie z nami włożył niebieską koszulę polo z długimi rękawami i emblematem cadillaca na piersi, nowe niebieskie dżinsy i miękkie domowe pantofle. Rękawy koszuli miał podwinięte do łokci. Nawet o tej porze roku był opalony, a głębokie zmarszczki na jego skroniach świadczyły o tym, że spędza wiele, pewnie zbyt wiele godzin w górskim słońcu.

Spojrzenie Cathy napełniło mnie smutkiem. W ciągu wielu lat praktyki spotkałem już dziesiątki rodziców, którzy objawiali swój ból w taki sam sposób jak ona. Matki spragnione jakiejkolwiek pomocy dla ich dzieci. We mnie pokładały całą nadzieję. Pragnęły uwierzyć, że zdołam pomóc, ale zarazem były świadome, że może je spotkać kolejne rozczarowanie.

Cathy trzymała na kolanach album z fotografiami.

Miała na sobie stare dżinsy, tak sprane, że materiał zrobił się miękki jak jedwab. Spod bluzki z prawdziwego, a może sztucznego jedwabiu widać było wypłowiałą podkoszulkę.

Siedzieliśmy w pokoju, który Dell nazwał bawialnią. Ja określiłbym go raczej mianem pokoju rodzinnego. Połowę długiej ściany wypełniał kominek obramowany sosnowymi balami okrytymi warstwą kamienia. Stały na nim różne sportowe trofea, wśród których wyróżniały się brązowe figurki golfistów i srebrne golfowe piłki. Kawę podano nam na niskim stoliku.