Pani Libby, właścicielka pensjonatu, wraz ze wskazówkami, jak mamy jechać, przedstawiła nam skróconą wersję historii rancza w ostatnim okresie. Raymond Welle nie sprzedał go po śmierci Glorii, zastrzelonej w roku 1992 przez Briana Sample’a. Przez rok po morderstwie mieszkał w wynajętym wieżowcu w pobliżu terenów narciarskich, a potem wrócił na ranczo. Nadal prowadził praktykę psychologa, ale coraz więcej czasu poświęcał swemu radiowemu programowi, który zaczęło transmitować kilkadziesiąt małych stacji nadawczych i który gromadził coraz liczniejsze audytorium. Po upływie następnego roku program wszedł na antenę ogólnokrajową.
Gdy Raymond mieszkał w mieście, wielkiego domu doglądały mieszkające na ranczu Ranelle i Jane, czyli „dziewczęta”, jak je nazwała nasza gospodyni. Welle nigdy nie podzielał wielkiej pasji swej żony do koni, więc wkrótce po jej śmierci sprzedał całe stado i pozamykał stajnie. Dwaj stajenni zostali zwolnieni. Pani Libby nie wiedziała, dokąd się przenieśli.
Raymond poddał dom niewielkiej renowacji i, według relacji pani Libby, podobno wrócił tam dokładnie w rocznicę zamordowania żony. Zadaszone zagrody i stajnia przestały być używane. Raymond Welle nie znalazł żadnego sposobu, żeby je wykorzystać. Zwolnił też Ranelle i Jane.
Lauren wiedziała, że jej były szwagier nadal żyje samotnie, ale zapytała, czy ożenił się powtórnie.
– Nie, nie okazywał nigdy specjalnego zainteresowania miejscowymi paniami. Jeśli przywiezie tu kiedyś nową żonę, możecie być pewni, że będzie to osoba w typie Jane Fondy. Dama z towarzystwa albo hollywoodzka gwiazda. Zobaczycie, pokaże się tu z jakąś dziewczyną z miasta, kiedy nie będziemy się spodziewać, i oboje zapełnią tę cholerną dolinę Elk bawołami i strusiami. Może nawet emu – odparła gospodyni sarkastycznym tonem, tak jakby uważała się za jedną z miejscowych pań, wzgardzonych przez Raymonda Wellego.
Podjechałem pod główną bramę rancza i zatrzymałem się na zakurzonym poboczu, w cieniu drzew porastających brzegi rzeki. Ruch na lokalnej drodze był niewielki.
Brama była raczej bezpretensjonalna, wykonana z zespawanych trójkątów ze stalowych rur. Jednak podtrzymujące ją obramowanie nie było już tak skromne. Potężne słupy wzniesiono z kosztownego czerwonego kamienia. Każdy miał co najmniej metr szerokości i dobrze ponad dwa metry wysokości.
Na jednym słupie widniała mosiężna tabliczka z napisem: „Ranczo Silky Road – wstęp wzbroniony”. Na skrzynce umocowanej do drugiego znajdował się przycisk domofonu z głośnikiem w stalowej płycie, który miał rozmiary kuchenki mikrofalowej.
Wysiedliśmy z samochodu. Lauren wskazała ręką ku północy i powiedziała:
– Myślę, że to jest dom wybudowany przez Glorię. Tam dalej, w głębi. Widzisz? Koło zagajnika.
Dojrzałem zarysy jakichś budynków i kiwnąłem głową.
– Byłaś tu kiedy? W ich domu?
– Nie. Ani razu.
Wściekły poryw wiatru zakręcił kurzem na prowadzącej do rancza drodze. Przez chwilę przyglądaliśmy się, jak mała trąba powietrzna unosi się i ginie.
– Może byśmy objechali posiadłość wzdłuż parkanu? – zaproponowałem. – Nie wygląda na to, by zaproszono nas do środka.
– Nie, nie trzeba – odparła Lauren. – Chcę tylko rzucić okiem. Wsłuchiwałem się właśnie w szelest wiatru, kiedy nagle ożył głośnik na obramowaniu: „Znajdujecie się na terenie prywatnym. Proszę odjechać. Powtarzam: to jest teren prywatny. Proszę natychmiast odjechać”.
Ochłonąwszy trochę, rozejrzałem się za obiektywem, ukrytym czujnikiem czy innym tego rodzaju urządzeniem. Niczego nie znalazłem, ale nie mogłem pozbyć się uczucia, że obserwuje nas ukryta kamera.
– Jak myślisz, czy to było nagrane na taśmę, czy też mówiła do nas żywa osoba? – zapytałem.
Lauren uniosła brwi i potrząsnęła z niedowierzaniem głową.
– Nie jestem pewna. Ale myślę, że było to nagranie. Poznałam głos byłego szwagra.
Ten sam głos wyrecytował powtórnie ten sam tekst.
– Wygląda na to, że twój były szwagier wolałby, żebyśmy pojechali dalej. Lauren odwróciła się plecami do bramy i mruknęła pod nosem coś, co zabrzmiało jak niezbyt pochlebna uwaga na temat jej byłego szwagra.
Minęła minuta, może dwie. Lauren nie była wielką miłośniczką dreptania w kółko. Ale właśnie to robiła.
– Będziemy mieli towarzystwo – powiedziałem, wskazując drogę biegnącą w kierunku domu. W oddali widać było tuman kurzu wznoszony przez szary kształt, który wyglądał na półciężarówkę. Jechała w naszą stronę.
Przez dobre dziesięć sekund Lauren wpatrywała się w nadjeżdżający samochód, a ja przyglądałem się jej. Wcale nie miałem ochoty tłumaczyć ochroniarzom Raymonda Welle, dlaczego sterczymy przed wejściem na jego ranczo. Zwłaszcza że umówiłem się z nim za kilka dni w Denver na rozmowę o morderstwie sprzed dziesięciu lat.
– Nie mam ochoty poznawać teraz tych ludzi. Wolałbym mieć zupełnie czyste konto, kiedy będę rozmawiał z Wellem w przyszłym tygodniu. Uważasz, że zyskamy cokolwiek, zostając tu?
Lauren przeczesała palcami włosy i zapięła bluzkę pod szyją.
– Nie, nie uważam. Jedźmy – powiedziała. Wsiadła do samochodu i odczekała chwilę, aż usiądę za kierownicą. – Mam ochotę zjeść pstrąga na kolację. Z ogromną porcją szpinaku. Podoba ci się taki zestaw?
Wróciliśmy do pensjonatu. Skorzystałem z automatu w holu na dole, żeby sprawdzić pocztę głosową w moim gabinecie i automatyczną sekretarkę w domu. Wszystkie wiadomości miały charakter prywatny, oprócz dwóch. Pierwszą zostawiła Mary Wright. Prosiła, żeby Lauren zadzwoniła do niej w poniedziałek do Ministerstwa Sprawiedliwości. Druga wiadomość pochodziła od pana Taro Hamamoto, który zadzwonił z Kolumbii Brytyjskiej w odpowiedzi na mój telefon. Informował, że chętnie ze mną porozmawia, i pytał, czy byłbym tak uprzejmy zadzwonić do niego powtórnie. Zostawił numer, inny niż ten, który podała mi A. J. numer kierunkowy był jednak taki sam: 604.
Zatelefonowałem od razu. Podniósł słuchawkę po czwartym dzwonku.
– Słucham? – powiedział.
– Halo, czy mogę mówić z panem Hamamoto?
– Przy telefonie. Czy to doktor Gregory?
– Tak, mówi Alan Gregory. Dziękuję, że odpowiedział pan na mój telefon. Okoliczność, że zadzwonił do pana obcy człowiek w sprawie pańskiej córki, w dodatku po tylu latach, musiała wydać się panu dziwna.
– Użył pan właściwego słowa. To jest dziwne. Może zechciałby pan przekazać mi bliższe informacje o organizacji, którą pan reprezentuje? O ile pamiętam, nosi ona nazwę…
– Locard. Została tak nazwana od nazwiska francuskiego detektywa z ubiegłego stulecia, który jako jeden z pierwszych stosował metody naukowe w śledztwie. Działająca obecnie organizacja jego imienia skupia ochotników, specjalistów w różnych dziedzinach. Zajmują się wyjaśnianiem przypadków, w których umarzano śledztwo.
– Powiedział pan w swojej wiadomości, że analizujecie na nowo sprawę zamordowania Mariko. Czy dobrze zrozumiałem? Śledztwo w sprawie jej śmierci zostało umorzone, tak?
– Tak, podobnie jak w sprawie śmierci Tami Franklin.
– A wy postanowiliście ponownie zbadać okoliczności śmierci mojej córki i jej przyjaciółki… Właściwie z jakiego powodu?
– Kilka miesięcy temu do Locarda zgłosiła się rodzina Franklinów, czyli rodzice Tami, oraz nowy szef policji w Steamboat Springs, który nazywa się Percy Smith. Wystąpili z prośbą o pomoc. Najwyraźniej mają nadzieję, że Locard zdobędzie nowe informacje, które mogą doprowadzić do ujęcia ludzi odpowiedzialnych za…