Выбрать главу

Znalazłem się w przedpokoju. Ściany były obite elegancką czerwoną tkaniną, a podłoga wyłożona ośmiokątnymi płytkami z wapienia. Po lewej stronie zobaczyłem ogromny salon, w którym Gloria Welle siedziała przy herbacie i ciasteczkach z Brianem Sample.

– Phil, idź po te dokumenty i przynieś je nam powiedział Raymond Welle.

Poprowadził mnie wąskim korytarzem do wyłożonego sosnową boazerią gabinetu. Pokój był duży, ale przytulny. Jedną ze ścian zajmowały regały z książkami. Jeszcze raz mogłem się przekonać, że ściana wyłożona książkami jest dla moich oczu takim samym magnesem jak wdzięki pięknej kobiety. Wiedziałem jednak, że nie mogę sobie pozwolić na roztargnienie, i że powinienem skupić się na rozmowie z Wellem.

– Proszę usiąść.

Usiadłem w skórzanym fotelu przy niskim stoliku wspartym na stylizowanym kole od konnego wozu. Koło przypomniało to ze zdjęcia, którym Kimber Lister rozpoczął swój film o dwóch zamordowanych dziewczynach.

Spodziewałem się, że Ray usiądzie za ogromnym biurkiem, zajmującym połowę długości pokoju, ale wybrał drugi z klubowych foteli. Gdy siadał, spodnie podjechały mu w górę i przez chwilę wiercił się, próbując poprawić slipy, które najwyraźniej uwierały go w krocze. Pociągał je i szarpał przez spodnie, tak jakby nie było mnie w pokoju.

– Nic nie wiem o panu i o metodach, jakie stosuje pan w swojej praktyce powiedział, gdy w końcu uporał się ze slipami. – Ale przekazywanie w obce ręce dokumentacji leczenia zawsze budziło mój niepokój. Za każdym razem staram się przejrzeć wspólnie papiery i objaśnić to i owo.

– Ja też postępuję w ten sposób – odparłem.

– To dobrze! – wykrzyknął trochę zbyt radosnym tonem. – Miło mi, że mamy podobne poglądy. Phil powinien lada chwila przynieść te papiery. Oto i on!

W drzwiach ukazał się Barrett z dwiema szarymi teczkami w ręku.

– Sylwia wsadziła je do kufrów z papierami, które miały zostać odesłane do okręgu. Musiałem je stamtąd wygrzebać powiedział, wręczając teczki Raymondowi. Byłem pewien, że chce usłyszeć od Wellego zaproszenie, by usiadł z nami.

– To będzie rozmowa o tajemnicach lekarskich, Phil – powiedział Ray, nie patrząc na niego – nie możesz więc być przy niej obecny. Przykro mi. Postaramy się załatwić to jak najprędzej.

Barrett zrobił urażoną minę.

– Och, jasne, jasne. Hmm, Ray, w takim razie połączę się z biurem senatora Spectera w sprawie tej autostrady. Chciałbym mieć to z głowy, zanim wsiądziemy do samolotu – powiedział, a potem zwrócił się do mnie: – Pan kongresman próbuje zdobyć fundusze na dwa dodatkowe pasma na południe od Denver.

– Świetna sprawa stwierdziłem tonem wdzięcznego wyborcy, chociaż ani nie odczuwałem wdzięczności, ani nie należałem do wyborczego okręgu Raya. Zresztą odcinek międzystanowej drogi na południe od Denver także nie znajdował się w jego okręgu.

– Tak… – Ray sięgnął po teczkę leżącą na wierzchu.

Z mojego miejsca widziałem odręczny napis na okładce, ale nie mogłem go odczytać.

– Ta przedwczorajsza strzelanina pod halą tenisową była okropna – zagaiłem.

Wzruszył ramionami, jakby zupełnie się tym nie przejął.

– Wie pan, nawet nie słyszałem strzałów. Widziałem tylko, jak paru przerażonych facetów biegało koło drzwi. Phil kazał mi paść na podłogę. Chwilę potem ochroniarze zaprowadzili mnie do sąsiedniego pokoju. Byłem nie tyle przestraszony, ile raczej… zaciekawiony tym, co się działo.

– Czy ludzie z pańskiego sztabu uważają, że to pan mógł być celem? Myśl o tym, że ktoś łazi za panem z pistoletem, musi budzić obawy bez względu na to, jak liczną ma pan ochronę.

– Moi ludzie? – Ray zachichotał, jakby uznał moje słowa za dobry dowcip. – Udział w życiu publicznym zawsze jest ryzykowny. Choć myślę, że zagrożenie istnieje tylko w niektórych regionach. Cóż, trzeba się z tym pogodzić. Weźmy tych dwóch policjantów z Kapitolu zastrzelonych przez jakiegoś szaleńca zaledwie dwadzieścia metrów od mojego biura. Kto może przewidzieć takie rzeczy? – zapytał lekko podniesionym głosem. Przez chwilę myślałem, że przypomniało mu się morderstwo popełnione na jego żonie, ale dalej mówił normalnym tonem: – Jestem zdecydowanym rzecznikiem pewnych niepopularnych idei. Zawsze nim byłem. A to, mój przyjacielu, musi budzić gniew.

Przygotowałem się na dłuższe przemówienie, on jednak wrócił do głównego tematu naszego spotkania.

– Oto – stwierdził z łagodniejszą miną, otwierając teczkę – historia choroby jednej z moich ulubionych pacjentek.

Gniew? Powtarzałem w duchu to słowo, podczas gdy Welle czytał zapiski na pierwszej stronie. Czy naprawdę powiedział „musi budzić gniew”? Próbowałem przyjrzeć się dokumentom na jego kolanach. Teczka była chuda jak cierpiąca na brak apetytu gimnastyczka. Zawierała nie więcej niż sześć kartek.

W kwadrans potem zakończyliśmy przeglądanie dokumentów. Przesadziłbym, gdybym stwierdził, że wzbogaciły one moją wiedzę o psychoterapii, jakiej poddała się Miko Hamamoto. Pierwsza kartka była formularzem, jaki wypełniają pacjenci w poczekalni gabinetu. Na drugiej znajdowało się obowiązkowe w Kolorado oświadczenie pacjenta o poddaniu się leczeniu u psychologa. Welle poprosił o podpisanie go nie tylko Mariko, ale także jej rodziców. Trzecia zawierała tekst pisma do miejscowego liceum z prośbą o informacje na temat Mariko. Nie zauważyłem niczego, co wskazywałoby, że Welle otrzymał jakąkolwiek odpowiedź. Następna była fotokopią rachunku za leczenie. W roku osiemdziesiątym ósmym Welle pobierał pięćdziesiąt dolców za godzinę.

Tylko na ostatnich dwóch kartkach znalazłem pewne użyteczne informacje. Pół stronicy odręcznych notatek z pierwszej rozmowy z Mariko oraz kolejne pół z pierwszej rozmowy z państwem Hamamoto. Te wstępne uwagi nie różniłyby się od tego, co usłyszałem od Wellego w Denver.

Zainteresowała mnie tylko ostatnia kartka, jedyna napisana na maszynie. Zawierała pięciopunktowy plan leczenia, cele kuracji oraz podsumowanie, w którym stwierdzono osiągnięcie kolejnych celów. Wyłącznie podstawowe informacje.

Byłem niemal pewien, że tę kartkę dołączono stosunkowo niedawno.

Już w czasie jazdy z Boulder zdecydowałem, że nie będę komentował zawartości tych materiałów w obecności Wellego. Z wyrazem ulgi na twarzy patrzył, jak przeglądam kolejne strony, pewien, że podzielam i akceptuję jego punkt widzenia. Starannie więc dobrałem słowa, zanim zadałem mu pytanie o ostatnią kartkę.

– Czy sam pan to napisał na maszynie, Ray, czy też podyktował sekretarce?

– Hmm, nie pamiętam. Mogło być i tak, i tak. Czasami sam piszę na maszynie moje uwagi, a czasami je dyktuję, to znaczy nagrywam na kasetę i oddaję do serwisu, żeby zrobili transkrypcję. Nie umiem powiedzieć, jak było w tym przypadku. Upłynęło za dużo czasu.

Podejrzewałem, że kłamał, choć musiałem przyznać, iż robi to wyjątkowo zręcznie.

– Ale to musiał pan chyba napisać osobiście? Przecież wymienione jest tu jej imię i nazwisko. Nie oddałby pan tekstu z danymi personalnymi do serwisu. Zwłaszcza w tak małym mieście, jak Steamboat. Ja w takich przypadkach podaję inicjały albo numer z mojej kartoteki.

Welle popatrzył na kartkę.

– Ma pan rację. Musiałem napisać to sam.

Zadałem kilka nieistotnych pytań o plan leczenia, żeby uspokoić jego ewentualne obawy o moje zainteresowanie ostatnią kartką.

– Doceniam pańską otwartość, Ray, i gotowość do przedstawienia mi tych materiałów – powiedziałem na koniec. – Jak ustaliliśmy w poprzedniej rozmowie, będę chciał zabrać je ze sobą. – Wciąż miałem cień nadziei, że Welle odda mi oryginały. Tak czy owak, nic nie szkodziło poprosić go o to. Już wybiegałem myślą ku sztuczkom, jakie zastosuje, wspomniany przez Flynn magik od dokumentów, żeby ustalić autentyczność i wiek ostatniej kartki.