– Zanim cokolwiek opowiem – rzekła Satoshi musi mi pan coś obiecać.
Czekałem w milczeniu. Nie miałem pojęcia, o co poprosi mnie tym razem. Już żądanie, żebym okazał prawo jazdy, wydało mi się dziwne.
Pochyliła się do przodu i złożyła ręce na udach w taki sposób, że półotwarte dłonie skierowane były ku górze.
– Musi pan przyrzec, że informacji, których panu udzielę, nie przekaże pan nikomu oprócz członków waszej organizacji. Im też nie będzie wolno z nikim o tym rozmawiać. A już szczególnie z moimi rodzicami. Jeśli jakieś szczegóły dotrą do ich uszu, wszystkiemu zaprzeczę. Zapewniam, że nie znajdzie pan nikogo, kto mógłby potwierdzić informacje, które zamierzam panu dziś przekazać. Jeśli okażą się użyteczne, to, mam nadzieję, pańska organizacja będzie umiała je wykorzystać w dochodzeniu, które prowadzi. Ale będziecie musieli sami zdobyć dowody. Zrozumiał pan?
Starałem się odpowiedzieć spokojnym tonem, ale mi się nie udało.
– Nie, nie zrozumiałem. Posiada pani informacje, które mogą być na tyle ważne, że poprosiła pani, abym przemierzył taki szmat drogi do Kalifornii, by ich wysłuchać, a mimo to zabrania mi pani je wykorzystać? Nie będę udawał, że zrozumiałem cokolwiek. Niczego nie rozumiem.
Satoshi wyprostowała się gwałtownie. Na jej twarzy pojawił się wyraz napięcia. Dopiero po dłuższej chwili nieco się rozluźniła.
Żadne z nas, ani pan, ani ja, nie wie, jaką wartość może mieć to, co panu opowiem. Gdybym sądziła, że te informacje pomogą zidentyfikować mordercę Mariko, już dawno podzieliłabym się nimi z kimś innym. Dzielę się nimi z panem, bo mój ojciec jest przekonany, że organizacja, dla której pan pracuje, naprawdę pragnie znaleźć mordercę mojej siostry.
– Tak, to prawda.
– Dobrze. Niestety, to, co powiem, nie da odpowiedzi na podstawowe pytanie. Nie będzie dowodem na nic. Nie wiem, kto zabił Mariko i Tami. Mogę tylko wskazać motyw, którym być może kierował się morderca.
Zdawałem sobie sprawę, że Satoshi wyczuwa moją niechęć do zaakceptowania jej warunku.
– Jeśli nie obieca mi pan tego, o co proszę, będę starała się zrozumieć pańskie racje. Podziękuję panu za przyjazd i odprowadzę pana do samochodu.
Miałem niewiele do stracenia. Mile widziana byłaby jakakolwiek wskazówka z jej strony. Przez chwilę zastanawiałem się, jakiej udzielić odpowiedzi, wreszcie powiedziałem:
– Mógłbym dać pani słowo, Satoshi, ale tylko wprowadziłbym panią w błąd. Z chwilą, gdy przekażę informacje Locardowi, utracę kontrolę nad ich dalszym losem. Aby dać pani gwarancje, których pani żąda, musiałbym uzgodnić to z osobami postawionymi dużo wyżej niż ja.
– Dziękuję panu za szczerość. Czy może pan to uzgodnić przez telefon? Teraz?
– Tak.
– Wrócimy więc do mojego pokoju – powiedziała. Zanim wstała, obejrzała się za siebie, jakby szukała czegoś czy kogoś na podwórzu. Wreszcie poprowadziła mnie z powrotem do budynku. Usiadłem przy jej biurku, wyjąłem kartę telefoniczną i wybrałem numer A. J. Simes w Waszyngtonie.
A. J. chciała osobiście porozmawiać z Satoshi. Młoda Japonka prowadziła negocjacje z dyplomatyczną układnością, ale i zdecydowaniem. Otrzymawszy żądane zapewnienia, zostawiła swoje rzeczy w pokoju, zdjęła beret i zaprowadziła mnie do budynku, w którym mieściło się coś w rodzaju studenckiego klubu. Kupiła jogurt waniliowy i zaniosła go do stolika w pustym kąciku kawiarenki. Usiadła na krześle plecami do ściany i zaczęła jeść, podnosząc za każdym razem do ust odrobinę jogurtu na czubku łyżeczki. Powtarzała te ruchy z mechaniczną jednostajnością przez minutę lub dwie. Czekałem, aż skończy.
Wreszcie umieściła łyżeczkę w pustym pojemniku i zmiotła dłonią jakieś okruchy leżące na stole. Pojemniki z solą i pieprzem ustawiła obok plastykowej butelki z musztardą, której szyjka oblepiona była stwardniałą, złotawą mazią. Trzy pojemniki stanęły w szeregu niczym żołnierze po komendzie baczność, tuż za niklowaną podstawką do serwetek. Satoshi skrzyżowała ręce na piersi, opierając czubki palców na obojczykach. Tchnęła taką niewinnością, że poczułem się dziwnie onieśmielony.
– Joey Franklin. Wie pan coś o nim? – spytała. Skinąłem głową. – A więc to będzie opowieść o Joeyu Franklinie, młodszym bracie Tami. Wie pan, że zrobił wielką karierę? Jest znanym golfistą.
– Wiem, kim on jest – powiedziałem.
Satoshi najwyraźniej pokonała wewnętrzne wahania. Jej słowa nabrały zdecydowania i siły.
– Pewnego dnia w roku osiemdziesiątym ósmym, krótko po rozpoczęciu roku szkolnego, Joey… zmusił mnie do odbycia z nim stosunku seksualnego. Miał wtedy piętnaście, może czternaście lat. Ja miałam trzynaście… – wzięła głęboki oddech. – Jedyną osobą, której o tym powiedziałam, była Mariko. Powiedziałam jej, co mi zrobił, na trzy dni przed jej zaginięciem. Na trzy dni przed jej… zamordowaniem. To już wszystko.
Jej wyznanie oszołomiło mnie. Chciałem wybąkać jakieś słowa pocieszenia, ale Satoshi wydawała się opanowana i spokojna. Wysiłkiem woli powstrzymałem się od dotknięcia jej ręki.
– Tak mi przykro – powiedziałem. Potrząsnęła energicznie głową.
– Niepotrzebnie – rzekła. – Nie oczekuję od pana współczucia. To nie jest rozmowa o mnie, ale o Mariko. I o tym kimś, kto ją zabił. Oczywiście mam powody, żeby obawiać się, że mógł to być Joey.
– Powiedziała pani, że Joey zmusił panią do odbycia stosunku. Nie użyła pani słowa: zgwałcił.
Odniosłem wrażenie, że moja odpowiedź spodobała się jej.
– Zastanawiające rozróżnienie, prawda? Teraz, jako dorosła kobieta, patrzę na to z perspektywy, jakiej nie miałam w trzynastym roku życia. Wtedy czułam się, jakbym zrobiła coś złego. Jakby stało się to z mojej winy. Myślałam, że może sama zachęciłam go do tego, żeby się na mnie rzucił. Że powinnam była, czy ja wiem, okazać więcej zdecydowania w odrzucaniu jego zalotów. Bardzo wstydziłam się tego, co mnie spotkało. Mam nadzieję, że potrafi pan to zrozumieć.
– A teraz? – podjęła po chwili. – Teraz, kiedy jestem starsza i być może mądrzejsza, wiem, że to nie była moja wina. Czy zostałam zgwałcona? Nie jestem pewna. Czy groził mi? Nie. Czy wziął mnie siłą? Tak. Czy byłam przerażona? Obłędnie.
– Uważam, że jednak została pani zgwałcona.
Satoshi pochyliła głowę, położyła na stole otwarte dłonie i utkwiła spojrzenie w czubkach palców.
– Czyżby wydawało się to panu aż takie proste? Jest pan gotów wygłaszać sądy o motywach, jakimi kierowały się nieznane panu osoby, po wysłuchaniu paru słów o bolesnym wydarzeniu z przeszłości młodej wówczas dziewczyny? Naprawdę przychodzi to panu tak łatwo? Od lat ponoszę konsekwencje tego, co zdarzyło się tamtego dnia, i wciąż mam wrażenie, że moje sądy na ten temat są nie mniej zmienne niż chmury na niebie.
Przez chwilę zastanawiałem się, jak odpowiedzieć.
– Nie chciałbym upraszczać sprawy. Staram się tylko realistycznie spojrzeć na to, jak, według pani słów, postąpił Joey.
– Pan i pańska organizacja rozglądacie się za ciemnymi typami. Wskazałam panu takiego osobnika. Joey Franklin może być złym człowiekiem. Wyrządził mi zło, kiedy byliśmy jeszcze dziećmi. Niech pan zrobi dobry użytek z tej informacji.
– Dlaczego wyciąga to pani teraz na światło dzienne?
– Ponieważ pan i organizacja Locard chcecie wyjaśnić, co przydarzyło się mojej siostrze. Dlatego. Nie mogę panu dać żadnego dowodu. Nie potrafiłabym udowodnić nawet tego, że Joey wyrządził mi to, o co go oskarżam. Jedyną osobą, której o tym powiedziałam… – urwała i potrząsnęła głową. – Jedyną osobą, której o tym powiedziałam, była Mariko. Ale jej już nie ma. Mogę więc tylko radzić: rozejrzyjcie się. I to właśnie radzę teraz panu. Niech pan się rozejrzy. Nie wiem, co pan znajdzie.