– Co jeszcze mogę zrobić?
– Prawie pana nie znam, ale mam do pana zaufanie. Zwykle nie zachowuję się w ten sposób. – Jej słowa zabrzmiały niemal jak oskarżenie.
– Wiem. I robię, co mogę, żeby na to zaufanie zasłużyć. Ale medal ma drugą stronę. Ja także pani ufam.
Satoshi roześmiała się.
– Zabawne, ale nie pomyślałam o tym. Rzeczywiście, pan też musi mi zaufać. Podoba mi się ten układ.
– Satoshi, czy naprawdę myśli pani, że Joey posłał kogoś, żeby panią śledził?
– Nie. Z tego, co dowiedziałam się o nim z Internetu, wnioskuję, że to nie jest facet z charakterem. Ma różnych doradców finansowych, agentów, menadżerów i tym podobnych ludzi, którzy z niego żyją. Bardziej prawdopodobne, że któryś z nich kazał mnie śledzić.
– Mógłby któryś z jego sponsorów.
– Sponsorów? – zdziwiła się.
Wyjaśniłem jej, na czym polega sponsorowanie młodych talentów.
– Nie wiedziałam, że istnieje taka odmiana biznesu. Ci sponsorzy mają więc dużo do stracenia, gdyby kariera Joeya się załamała?
– Oczywiście. Może nawet więcej niż sam Joey.
– Zna pan ich nazwiska?
– Nie, nie znam.
– Nie powinno być trudności z ich ustaleniem. Zajmę się tym. Mam też inne pomysły. Myślałam nad nimi przez całą noc. Czy zdaje pan sobie sprawę, jaki to kawał drogi z San Francisco do Denver?
Sam zadzwonił kilka minut przed szóstą.
– Teraz śpi – powiedział. – Jest tu bezpieczna. Miła dziewczyna. Podoba mi się.
– Chwała Bogu. Martwiłem się, że jej nie wpuścisz. Gdzie ją umieściłeś?
– Chyba nie powinienem ci mówić. A już na pewno nie przez telefon. Wiesz, co mam na myśli?
– Tak. Przepraszam, że zapytałem. Cieszę się, że Sa… no, że nic jej nie grozi. Posłuchaj, muszę przekazać ci te pieniądze. Czy mogę zostawić je na komendzie?
– To nie najlepszy pomysł. Załatwimy to inaczej.
Nie widziałem żony Sama, Sherry, od miesięcy. Sherry prowadziła kwiaciarnię przy Pearl Street, o kilka przecznic od mojego gabinetu.
Wyglądała na zmęczoną. Uścisnąłem ją i powiedziałem, że jak na poniedziałkowe popołudnie długo trzyma otwarty swój sklepik.
– Sam prosił, żeby jeszcze nie zamykać. Miałam dziś urwanie głowy. Pracownicę rozbolał ząb, więc od jedenastej jestem sama. Nie wierz ludziom, którzy mówią, że handel jest przyjemnym sposobem zarabiania za życie. Zdaje się, że masz coś dla Sama? Przepraszam, że nie mogę zostać dłużej, ale muszę odebrać Simona z przedszkola. Jestem już tak spóźniona, że dzieciak gotów się im rozbeczeć – powiedziała, spoglądając na zegarek.
Wręczyłem Sherry kopertę z pieniędzmi. Schowała ją w torebce i wręczyła mi bukiet lilii dla Lauren. Wyjaśniła, że Sam nalegał, aby go przygotowała. Miałem już powiedzieć, że to całkiem zbyteczne, ale uświadomiłem sobie, że pewnie nie chciał, by ktoś zauważył, jak wychodzę z kwiaciarni z pustymi rękami. Podziękowałem Sherry za kwiaty i zaczekałem, aż zamknie drzwi na klucz.
Ulice były zatłoczone, kiedy wracałem do domu. W dodatku każda moja decyzja, żeby skręcić tu czy tam, okazywała się błędna. Broadway był zakorkowany z powodu kolizji samochodu z rowerzystą. Zielone światło dla skręcających w lewo przy Table Mesa zapalało się tylko na kilka sekund. Jadący przede mną stary mercedes na South Boulder Road wyrzucał z rury wydechowej tyle spalin, że zatrułyby chyba stado bizonów.
Uświadomiłem sobie poniewczasie, że powinienem był pojechać Dziewiątą Ulicą do Baseline, a potem przeskoczyć na Pięćdziesiątą Piątą. Powinienem był.
Lauren powitała mnie w drzwiach. Nic nie powiedziała, ale widziałem, że jest rozczarowana. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, że obiecałem kupić po drodze pizzę ze szpinakiem.
– Przepraszam – powiedziałem.
– Nie szkodzi – odparła Lauren, ale bez przekonania.
– Zabiorę cię do restauracji. Gdzieś tu, niedaleko.
– Nie ma w pobliżu dobrego lokalu. – Niewiele brakowało, a zrobiłaby kwaśną minę.
– W takim razie pojadę po tę pizzę. Widzę, że naprawdę miałaś na nią ochotą.
– To bez sensu. Musiałbyś wrócić aż do śródmieścia. Może otworzę puszkę z jakąś zupą. – Ostatni głupek domyśliłby się, że Lauren nie ma najmniejszej chęci jeść zupy z puszki.
– Zrobię omlet.
– Nie wiem, czy mam apetyt na omlet – odparła.
Spróbowałem odwrócić jej uwagę od nieszczęsnej pizzy ze szpinakiem.
– Satoshi jest w Boulder – powiedziałem.
– Niemożliwe!
Mimo fatalnego serwisu zdobyłem punkt w tym gemie.
Usmażyłem omlet ze szpinakiem i estragonem, a na deser zrobiłem Lauren masaż stóp.
Zaraz po kolacji stwierdziła, że czuje się zmęczona, i położyła się z książką do łóżka. Ja poszedłem do salonu. Włączyłem laptopa i zacząłem przeglądać moje notatki. Prześladowało mnie uczucie, że w tej układance brakuje jakiegoś ważnego elementu.
Nie potrafiłem jednak sobie uzmysłowić, co to takiego. Znalazłem tylko jeden punkt, który nie został zrealizowany. Powinienem skontaktować się z nauczycielami z liceum, których nazwiska podane były w telewizyjnych reportażach nadanych po zaginięciu dziewcząt.
Spojrzałem na zegarek. Było dopiero piętnaście po dziewiątej. Jeszcze nie za późno, żeby zadzwonić. Wybrałem numer Kevina Sample’a w Fort Collins. Mój telefon ucieszył go.
– Miałem zamiar zadzwonić do pana jutro albo pojutrze – rzekł – żeby opowiedzieć panu tę historię ze stryjem Larrym.
Sięgnąłem po kartkę papieru. Jaka znowu historia ze stryjem Larrym? Ach, prawda, chodziło o upoważnienie do wglądu w materiały z leczenia Briana Sample.
– Więc pański stryj zgodził się napisać oświadczenie?
– Tak, ale nie chce, żebym to ja rozmawiał z Wellem. Do rozmowy z nim upoważnia pana. Dał mi też list, w którym pisze, że nie ma nic przeciw temu, żeby pan przekazał mi potem te informacje, które uzna pan za stosowne. Myślę, że odpowiada panu takie rozwiązanie.
Gdybym się zgodził, musiałbym umówić się z Wellem na rozmowę o kolejnym z jego pacjentów. A że pacjentem tym był człowiek, który zabił jego żonę, sprawa mogła okazać się diabelnie trudna.
– Oczywiście, Kevin, hmm… tak, postaram się to załatwić. To znaczy porozmawiam z doktorem Welle.
Dziękuję panu. Powiedziałem stryjowi, że pewnie pan się zgodzi, więc wysłał już pismo do doktora Wellego. Poproszę, żeby przesłał panu kopię. A co mogę teraz dla pana zrobić?
Wyjaśniłem, że chciałbym porozmawiać z nauczycielami Tami i Miko. Podałem mu nazwiska spisane z kasety wideo i spytałem, czy pamięta którąś z tych osób. Po chwili namysłu zasugerował, żebym zaczął od byłego dyrektora liceum Stuarta Birda i Ellen Leff, która uczyła języka angielskiego. Za nim odłożyłem słuchawkę, spytałem jeszcze, czy Kevin znał Satoshi, młodszą siostrę Mariko.
Jeśli można się zaczerwienić w rozmowie telefonicznej, to Kevinowi udała się ta sztuka.
– Tak, tak – powiedział. – Kręciła się tam… pamiętam. Była o parę lat młodsza od nas wszystkich. Może o trzy? Nie pamiętam dokładnie. Lubiła biegać. Ja też biegałem.
– Czy utrzymywał pan z nią potem jakieś kontakty? Wie pan, co się z nią działo po…
– Jej rodzina wyjechała ze Steamboat w tym samym roku co i nasza, chyba w dziewięćdziesiątym. Próbowałem… jakoś jej pomóc po tym wszystkim, bo sam przeszedłem prawie to samo. Ale zbytnio jej to nie zainteresowało.
– Pewnie starał się pan podtrzymać na duchu także Joeya Franklina – powiedziałem. – Z tego samego powodu.
– Nie – odparł Kevin. – Raczej nie.
Nie udało mi się dowiedzieć w informacji telefonicznej, jaki numer ma Stuart Bird, ale telefon Ellen Leff zdobyłem bez trudu. Podniosła słuchawkę po pierwszym sygnale.