– Sugeruje pan – powiedziała, przechylając na bok głowę – że doktor Welle i mama Joeya byli… Chyba nie sądzi pan, że mieli romans? I że dlatego ona przyjechała na jego ranczo?
– Nic nie wiem o tym, że mieli romans – odpowiedziałem. – Ale przypuszczam, że to wyjaśniłoby kilka spraw.
– Jakich? – zapytała Satoshi. Najwyraźniej odczuwała już zmęczenie, bo powinna była sama odpowiedzieć na to pytanie.
– Choćby tego – odparłem – że doktor Welle nie zachęcał pani do zawiadomienia policji o postępku Joeya.
Przed wyjściem z kwiaciarni Satoshi chciała jeszcze skorzystać z toalety. Gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, powiedziałem do Sama:
– Im więcej się dowiaduję, tym bardziej oczywisty wydaje mi się udział Wellego w całej tej aferze.
– A konkretnie?
– Jeśli sypiał z matką Joeya, mogło mu to utrudnić obiektywną ocenę tego, że jej synalek kogoś zgwałcił.
Sam wzruszył ramionami.
– Oczywiście. Ale co z tego? Nadal nie rozumiem, dlaczego miałby uśmiercać te dziewczyny.
– A jeśli one odkryły, że Welle romansuje z panią Franklin?
– Myślisz, że dogadali się i doszli do wniosku, że łatwiej będzie ukryć podwójne morderstwo niż fakt, że chodzili ze sobą do łóżka? Gdyby mamusie, które zdradzają mężów, mordowały swoje zbyt domyślne pociechy, naokoło leżałoby mnóstwo nieżywych dzieciaków.
Stłumiłem ziewnięcie i powstrzymałem się od stwierdzenia, że liczba dzieci, które morduje się w całym świecie, znacznie przekracza granicę, jaka zapewniałaby mi dobre samopoczucie. Sam obrzucił mnie krytycznym spojrzeniem i dodał:
– Zaczynam dochodzić do przekonania, że twoja głowa nie pracuje zbyt dobrze po północy. Gadasz, jakbyś miał nierówno pod sufitem.
– Musisz przyznać, że panuje tu niezły galimatias – bąknąłem na usprawiedliwienie.
– Oczywiście, ale co nam to daje? Nic. Ty szukasz podejrzanych, a w ten sposób do niczego nie dojdziesz. Szukaj dowodów. Dziś znaleźliśmy jeden taki dowód: fakt, że pani Franklin była na ranczu. To może wskazywać na podejrzanego. Ale wcale niekoniecznie. Mógłby nim być Welle. Ale może się okazać, że to fałszywy trop.
Do pokoju wróciła Satoshi. Widocznie słyszała naszą rozmowę, bo powiedziała do Sama:
– Opowiedziałam panu Alanowi mniej więcej to samo co panu. – Zwróciła się do mnie: – Wspominał mi pan o podejrzeniu, że Raymond Welle sypiał z moją siostrą.
– Nie było to moje podejrzenie, ale rzeczywiście, wspominałem o tym.
– A teraz rozważa pan możliwość, że miał romans z mamą Joeya?
– Tak, taki wyciągnąłem wniosek.
– Czy oba te przypuszczenia mogą być prawdziwe? Czy tylko jedno? A jeśli tak, to które? Bo on mógł się kierować różnymi motywami, w zależności od tego, z kim sypiał, zgadza się?
– Tak. – Sam miał rację. Moja głowa wyraźnie szwankowała. – Może sypiał z obiema. Nie wiem tego.
– A może z żadną z nich?
– Przypuszczam, że to także jest możliwe.
Sam i Satoshi ruszyli Pearl Street w kierunku centrum handlowego, gdzie Sam zostawił swojego dżipa cherokee. Ze śródmiejskich barów wyszli właśnie ostatni goście i na chodniku kręciło się kilkunastu przechodniów, tak jakby czekali na jakieś interesujące wydarzenie. Zostawiłem mój samochód na Dziewiątej Ulicy, naprzeciwko budynku, w którym kiedyś była piekarnia Treatsa. Piekarnia nie istniała już od lat, ale wciąż brakowało mi cudownych śniadaniowych rożków i bułeczek, które tu wypiekano.
Brakowało mi też biszkopcików z Southern Exposure. I kukurydzianej mamałygi w starym Dofs Diner. Omletów w Aristocrat. Duszonej baraniny z ziemniakami u Shannona. Świetnych szarlotek od Freda. Kanapek na ciemnym chlebie w Cheese and Sausage Dona.
Idąc do samochodu, wspominałem Boulder z czasów, gdy miasto nie miało jeszcze metra i było znacznie mniej zamożne. Miałem nadzieję, że te wspomnienia pozwolą mi się trochę odprężyć, bo czułem ogromne zmęczenie. Wreszcie powróciłem do rzeczywistości i próbowałem odtworzyć końcową część opowiadania Satoshi, w której przedstawiła to, co się wydarzyło po wizycie u Raymonda Wellego na ranczu przy Silky Road.
Mariko usadowiła siostrę na przednim siedzeniu samochodu, jakby miała do czynienia z małym dzieckiem. Zawiozła ją do domu i starała się ją pocieszyć. Przyniosła Satoshi herbatę i przemyciła do jej pokoju jakiś batonik. Chyba z trzema muszkieterami na opakowaniu. Satoshi pamiętała, że bardzo je lubiła.
Mariko zaplanowała na ten wieczór spotkanie z Tami. W pewnym momencie zostawiła siostrę samą i poszła ubrać się do wyjścia. Satoshi obserwowała przez okno, jak Mariko idzie na spotkanie z przyjaciółką. Nie wiedziała, gdzie się umówiły.
Nigdy więcej nie zobaczyła siostry.
30.
Gdy rankiem następnego dnia piłem kawę w kuchni, Lauren oznajmiła, że też chciałaby robić to co ja.
– Czyżby? – mruknąłem szorstkim tonem. – Chciałabyś łazić gdzieś do trzeciej w nocy i rano być półprzytomna z niewyspania?
– Nie – odparła. – Chciałabym pić na śniadanie prawdziwą kawę z prawdziwą kofeiną.
Po drugiej filiżance złożyłem jej krótkie sprawozdanie z nocnego maratonu z Samem i Satoshi. Lauren była zaintrygowana możliwością romansu jej byłego szwagra z Cathy Franklin, nie miała jednak czasu dokładniej omówić ze mną tej sprawy, bo spieszyła się na jakieś zebranie.
Stojąc już z torebką w jednej i z aktówką w drugiej ręce, powiedziała:
– Byłabym zapomniała. Wczoraj wieczorem dzwoniła Flynn Coe. Prosiła, żebym przekazała, że ma dla ciebie prezent. Tego tajemniczego faceta, o którym wspomniała Dorothy. Udało się go zidentyfikować dzięki rejestrowaniu telefonów do jej hotelowego pokoju. Nazywa się Winston McGarrity. Numer jego telefonu znajdziesz koło aparatu w sypialni. Wspomniała też, że specjaliści badali, nie mogła powiedzieć co, jakieś niezidentyfikowane wcześniej materiały z autopsji i z wizji lokalnej. Prawdopodobnie znaleźli coś mocnego. Dlatego właśnie Loard stara się o pozwolenie przeszukania rancza. Flynn powiedziała, że niedługo o tym usłyszymy – dodała Lauren i poszła do samochodu.
Przed południem, w przerwie między wizytami, zadzwoniłem do Winstona McGarrity. Numer kierunkowy wskazywał, że to telefon w Steamboat Springs. Słuchawkę podniosła kobieta.
– Mc Garrity i Spółka, słucham – powiedziała.
– Chciałbym rozmawiać z panem Winstonem Mc Garrity.
– Kogo mam zapowiedzieć?
– Mówi doktor Alan Gregory.
Kobieta milczała przez chwilę. Wyobraziłem sobie, że zaciska usta.
– Czy chodzi o ściągnięcie należności od któregoś z pańskich pacjentów, doktorze Gregory? Win… pan McGarrity senior nie zajmuje się już takimi sprawami. – W jej głosie pobrzmiewało lekkie rozbawienie, tak jakby śmieszyła ją sama myśl o tym, że Win Mac Garrity mógłby się zajmować ściąganiem należności.
– Nie, nie chodzi o żadne roszczenia.
Kobieta znowu milczała przez chwilę. Ja też się nie odzywałem. W końcu zapytała:
– Więc w jakiej sprawie pan dzwoni? Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć.
– Czy Mac Garrity i Spółka jest towarzystwem ubezpieczeniowym? – Sam nie wiem, czemu nabrałem chęci, aby się dowiedzieć, do jakiej firmy dzwonię.
– Agencją. Jesteśmy największą niezależną agencją w okręgu Routt. Działamy od roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego.
– Jakiego rodzaju ubezpieczenia oferujecie?
– Nieruchomości, pojazdów, zdrowia, życia, niezdolności do pracy. Ubezpieczymy pana, na co pan zechce. Chyba, że chce się pan ubezpieczyć od skutków niewłaściwego leczenia. Obawiam się, że tego pan u nas nie zrobi. – Usłyszałem w słuchawce dzwonek drugiego telefonu. Kobieta powiedziała piskliwym głosem: – Och, mój Boże, ale rejwach. Więc co mam przekazać Winowi?