Straciłem nadzieję, czy kiedykolwiek zdołam skłonić tę kobietę, by połączyła mnie z Winstonem McGarrity. Postanowiłem uciec się do chwytu stanowiącego słowny odpowiednik wytrycha.
– Proszę mu powiedzieć, że dzwonię w sprawie Glorii Welle.
– Glorii? Naprawdę – wykrzyknęła. – Nie do wiary! Proszę zaczekać. Nie do wiary!
– Dzień dobry – odezwał się w słuchawce męski głos – Win przy telefonie. – Mówił ciszej ode mnie, niemal szeptem.
– Panie McGarrity, nazywam się…
– Jestem Win – przerwał mi. – Pan McGarrity to mój ojciec. Mam przyjemność z doktorem…
– Alanem Gregory. Proszę mi mówić po imieniu.
– A więc, Alan, czym mogę panu służyć? Luiza powiedziała mi już, że nic pan nie zamierza kupić, nic sprzedać i na nic się pan nie uskarża. Domyślam się, że ma pan jakąś ciekawą sprawę. Zamieniam się w słuch.
– Chodzi mi o rozmowę, jaką odbył pan parę dni temu z dziennikarką z „Washington Post”, panią…
Dorothy Levin… czyli Dorothy. To, co się jej przytrafiło, to po prostu skandal. Potworna tragedia. Spodobała mi się. Mówiła wprawdzie trochę za szybko jak na mój gust. I kopciła jednego papierosa za drugim, jak mój szwagier John Deere. Próbowałem ją przekonać, że zapłaciłaby dużo mniejszą składkę, gdyby rzuciła palenie. Przy ubezpieczeniu zdrowia, życia, wszystkiego. Nie chciała mnie słuchać. Palacze nigdy nas nie słuchają. Ale polubiłem ją. Fatalna sprawa, bo miała poważne zaniedbania w ubezpieczeniach. Młodzi ludzie często nie myślą o przyszłości.
– Na mnie też zrobiła doskonałe wrażenie, Win – powiedziałem. – Ale wróćmy do waszej rozmowy. Było to, o ile wiem, w przeddzień jej…
– Tak naprawdę nie tylko rozmawialiśmy. Zjedliśmy razem kolację. W bardzo miłym lokalu. Nazywa się Antares. Był pan tam kiedyś? – Zanim zdążyłem odpowiedzieć, że tak, powiedział: – Niech pan tam zajrzy, gdy pan tu przyjedzie następnym razem. Ale lepiej nie powoływać się na mnie, bo wtedy mogą wykopać pana za drzwi. – Roześmiał się głośno. – Polecam pieczeń z rusztu. Dorothy zamówiła to danie i bardzo jej smakowało. W każdym razie tak mi się wydaje.
– Czy mógłby pan powiedzieć, o czym rozmawialiście? Dlaczego ona…
– Dlaczego myślała, że ja mogę wiedzieć coś, co mogłoby zainteresować „Washington Post”? – Znów wpadł mi w słowo. Musiałem przyznać, że bezbłędnie wyczuł tok moich myśli. – Naprawdę nie mam pojęcia. Prawdopodobnie ktoś podrzucił jej nazwiska ludzi, którzy, zdaniem tego kogoś, trzęśli tym miastem w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych. Niech się pan postara o parę takich wykazów, a moje nazwisko pewnie znajdzie się na jednym lub dwóch. Działam tu już od lat i zdobyłem przez te lata wielu przyjaciół. Jestem szczęśliwym posiadaczem kilku dobrze położonych parceli. Na moje nieszczęście mam też parę źle usytuowanych – dodał i zachichotał. – Dorothy nie wyjaśniła, skąd się o mnie dowiedziała. Ale chciała rozmawiać o finansowaniu pierwszej kampanii wyborczej Wellego, którą przegrał mniej więcej dziesięć lat temu. A właściwie o dwóch kampaniach. Rozmowa nie trwała długo, bo nie miałem wiele do powiedzenia. Nie kręciłem się w tamtym okresie koło Raya Wellego – znowu zachichotał. – Prawda jest taka, że nie kręcę się i teraz.
– A kiedy skończyliście rozmowę na temat Raya – powiedziałem, starając się utrzymać ton swobodnej rozmowy – zaczęliście rozmawiać o zamordowaniu Glorii Welle?
Tym razem Win nie przewidział końcowej części mojego pytania. Kiedy odezwał się znowu, jego głos brzmiał chrapliwie, tak jakby nagle wyschło mu w gardle.
– Jak pan się o tym dowiedział? – spytał.
– Dorothy przesłała mi wiadomość wieczorem w przeddzień zaginięcia. Poinformowała mnie, że jadła kolację z kimś, kto miał ciekawe informacje o śmierci Glorii Welle. Wiedziała, że morderstwo przy Silky Road bardzo mnie interesuje.
– Właściwie dlaczego? Ma pan dość szczególne zainteresowania. Przewidziałem to pytanie. Wyjaśniłem mu, że niedawno poznałem Kevina Sample.
– Och! – wykrzyknął Win. – Co ten chłopak porabia?
– Studiuje weterynarię w Fort Collins.
– To dobrze. Bardzo dobrze. Zrobiło mi się lżej na sercu. Ale, ale, jestem pewien, że nie chce pan bawić się ze mną w ciuciubabkę, więc po prostu powiem panu o śmierci Glorii Welle to, co powiedziałem Dorothy. Parę dni przed zastrzeleniem Glorii Brian Sample zadzwonił do mnie. Chciał wykupić dodatkową polisę na życie.
– Dla siebie? – zapytałem.
– Tak, dla siebie. Cóż, wiedziałem, co się dzieje w jego rodzinie… całe miasto o tym wiedziało. Wiedziałem o wypadku jego syna. A także o tym, że próbował odebrać sobie życie. Ale wysłuchałem go. Kiedy skończył mówić, powiedziałem uczciwie, że jeśli będzie nalegał, przyjmę jego zgłoszenie, lecz wątpię, aby którekolwiek z reprezentowanych przeze mnie towarzystw, chciało ubezpieczyć go na życie.
– I co?
– I nic. Poprosił, żebym mu wyjaśnił, jak wyglądają sprawy z takimi polisami, z ich podpisywaniem, ważnością i tak dalej. Nie wiedział nawet, że polisa, którą wykupił u mnie tuż przed wypadkiem jego syna, a która opiewała na dwieście pięćdziesiąt kawałków, nie pokryłaby nawet kosztów pogrzebu, gdyby zmarł po nieudanej próbie samobójczej.
– A to dlaczego?
– Ponieważ istnieje okres ochronny, nie można więc po prostu kupić polisy i zabić się następnego dnia. Okres ochronny na polisie, którą Brian już miał, jeszcze się nie skończył, a on o tym nie pamiętał. W każdym razie odpowiedziałem mu na wszystkie pytania, a Brian podziękował mi za poświęcenie mu czasu. Zawsze zachowywał się jak dżentelmen i tego dnia też tak było. Powiedziałbym, że był dżentelmenem aż do końca.
– Myśli pan, że już wtedy planował napad na ranczo Welle’ów? Liczył się z tym, że może zginąć i dlatego chciał wykupić dodatkową polisę na życie?
– Myślę, że nie można dojść do innego wniosku. A pan myśli inaczej?
– Nie – odparłem. – Myślę tak samo, jak pan.
Wszystko zaczęło nabierać sensu.
Mniej więcej tydzień przed wizytą na ranczu przy Silky Road Brian Sample już miał gotowy plan. Wiedział, że jest to plan wystarczająco ryzykowny, aby warto było przed jego realizacją podnieść stawkę ubezpieczenia na życie.
Kevin Sample uważał, że optymizm i względna beztroska ojca, rankiem w dniu jego śmierci były oznaką ustępowania depresji. Prawda mogła wyglądać dokładnie na odwrót. W rzeczywistości często się zdarza, że nastrój osobnika o skłonnościach samobójczych poprawia się, gdy postanowi on skończyć z życiem. Wiele rodzin i wielu psychoterapeutów daje się wprowadzić błąd poprawą nastroju u takiej osoby. Ich czujność ustępuje wierze, że groźba autodestrukcji mija. Wydaje się bardzo prawdopodobne, że rankiem tego dnia, kiedy Brian Sample jadł śniadanie z synem, był bardziej rozmowny, bo miał już plan, którego realizacja mogła się zakończyć jego śmiercią.
Okazywał mniejsze przygnębienie nie dlatego, że rozwiązał swoje problemy. Ani też nie zachowywał się weselej, ponieważ znalazł sposób na pozbycie się depresji. Brian Sample poczuł po prostu ulgę.
Wiedział, że jego cierpienia wkrótce się skończą, bo miał w kieszeni bilet na najbliższy lot w zaświaty.
Wciąż jednak nie rozumiałem, dlaczego postanowił zabrać w tę podróż także Glorię Welle. Zaczynałem dochodzić do wniosku, że już nigdy nie znajdę odpowiedzi na to pytanie. Wtedy właśnie przypomniałem sobie, że obiecałem Kevinowi Sample przejrzeć dokumenty z terapii jego ojca u Raymonda Wellego.
Pomyślałem, że być może dowiem się w końcu czegoś o motywach, jakimi kierował się Brian Sample.