Выбрать главу

– Nie tylko go nie lubię, – odparłem – nie mam też do niego zaufania. Gdybyśmy znaleźli zabójcę dziewcząt, sprawa nie wyglądałaby zbyt różowo dla byłego szeryfa Phila Barretta. A gdyby się okazało że mordercą jest ktoś, kto ma powiązania z Silky Road – co wydaje się coraz bardziej prawdopodobne – wyglądałby jeszcze gorzej.

Kimber spojrzał przez okno na ciemny las.

– Zastanawiam się, kto mógł znaleźć ciało tej dziennikarki – powiedział.

– Trafna uwaga – odparłem. – Wziąwszy pod uwagę charakter terenu, istnieje duże prawdopodobieństwo, że ciało odnalazła ta sama osoba, która je tam umieściła.

Przez następne pięć minut jechaliśmy w milczeniu. Wyjąłem telefon komórkowy, bo chciałem zawiadomić kogoś ze znajomych, gdzie jesteśmy. Okazało się jednak, że pustkowie to jest poza zasięgiem stacji przekaźnikowych.

Oba samochody pokonały grzbiet stromego wzniesienia i w świetle reflektorów zobaczyłem granicę wiatrołomu. To, co niegdyś było majestatyczną, niedostępną puszczą, zamieniło się w warstwę bezładnie splątanych pni i konarów.

– Niesamowite! – wykrzyknął Kimber. Ja aż zaniemówiłem z wrażenia.

36.

Barrett skręcił w prawo. Jechałem za nim jeszcze z pół kilometra pokrytą głębokimi koleinami dróżką, która wiodła wzdłuż granic obszaru dotkniętego katastrofą. Zwalone drzewa po lewej stronie tworzyły długą, zbitą ścianę, wysoką prawie na dwa metry. W żadnym miejscu plątanina konarów i pni nie sięgała niżej niż na metr. Wreszcie Phil zatrzymał się i wysiadł. Kimber i ja zrobiliśmy to samo. Barrett przerzucił przez ramię ciężką torbę.

– Stąd jest już niedaleko. Ale trzeba przeleźć przez parę drzew – powiedział i wskazał ręką leśne pobojowisko. – Niezły widok, co?

Widok rzeczywiście był niezły.

– Gdzie stoi samochód Russa? – zapytałem.

– Oni przyjechali tu gorszą drogą, od strony północnej – odparł Barrett. – Dopiero potem odkryliśmy ten dojazd. Gdy człowiek się w to zagłębi, zwłaszcza w nocy – dodał, wskazując wiatrołom – czuje się, jakby próbował znaleźć drogę w wielkim pudle z wykałaczkami. Wszędzie wygląda tak samo. Przekonacie się zresztą sami.

Ścieżka wijąca się przez zwały drzew przypominała tunel, nie szerszy niż moje ramiona. W wielu miejscach przewrócone pnie tworzyły niemal szczelne sklepienie. Drzewa nie leżały tam, gdzie upadły. Gwałtowna wichura miotała nimi niczym płatkami śniegu, tworząc ogromne stosy. Pnie, którymi usłane były najbardziej strome uskoki, zdawały się tkwić na swoich miejscach wbrew prawu ciążenia.

Przypuszczałem, że ścieżka, którą szliśmy, została oczyszczona przez robotników leśnych. Wkrótce pozostawione przez nas samochody znikły z pola widzenia. Phil kroczył z przodu i oświetlał drogę latarką. Ja szedłem za nim, a Kimber na końcu. Raz po raz oglądałem się za siebie, by sprawdzić, czy nie zostaje z tyłu. Ale kroczył pewnie, tak jakby posłał w diabły swój lęk przestrzeni i wysokości. Uśmiechał się niczym alpinista, który za chwilę dotrze na szczyt.

Po około dziesięciu minutach Barrett oświadczył:

– Jesteśmy prawie na miejscu. Nie cieszycie się, panowie, że przyszliście tu ze mną?

Dwie zasilane z akumulatora lampy oświetlały niewielką polanę. Światło miało wściekle żółty odcień. W jego blasku ukazał się niepokojący widok. Zwalone przez wichurę drzewa utworzyły nad naszymi głowami wysoką na prawie pięć metrów konstrukcję, niepewną jak budowla z dziecięcych klocków. Tuż za ścianą z pni majaczyło strome wzniesienie.

– Halo! – zawołał Barrett. – To ja, Phil. Wróciłem z panem Listerem i doktorem Gregorym.

Gdy nikt nie odpowiedział na jego wołanie, wzruszył ramionami.

– Może znaleźli coś innego, co trzeba było sprawdzić. Zwłoki leżą dokładnie tam, w tej szczelinie – powiedział.

Przeszliśmy z Kimberem na drugą stronę polanki. Odwróciłem się i spojrzałem na Phila. Na jego nalanej twarzy malował się głupkowaty uśmieszek. Kimber wkroczył w wąską, ślepą uliczkę między stosami kłód. Dołączyłem do niego. Zaczęliśmy wodzić wzrokiem po ziemi usłanej odłamkami gałęzi, a potem gmatwaninie pni z obu stron, szukając jakiegoś śladu. Nigdzie nie dostrzegliśmy ciała Dorothy Levin.

Kimber otworzył usta, ale zanim zdążył się odezwać, ciszę przerwał metaliczny odgłos. Phil Barrett odciągnął właśnie kurek swojego pistoletu. Nigdy w życiu nie usłyszałem bardziej czytelnego dźwięku.

Pomyślałem o moim nienarodzonym dziecku.

– Nie podoba mi się to – powiedział głośno Kimber.

Miał rację.

– Na kolana – warknął Barrett. – Obaj. Przyczołgać mi się tu z powrotem.

Popatrzyłem na Kimbera. Kiwnął głową. Rzuciliśmy się obaj na ziemię i podpełzliśmy metr czy półtora w kierunku Phila Barretta.

– Wystarczy – powiedział. Zatrzymaliśmy się.

– Gdzie są Flynn i Russ? – spytał Kimber.

– Pyta pan, czy okazali się równie naiwni jak wy? Tak. Aż się palili, żeby mi pomagać, jak pierwszy lepszy harcerzyk i harcereczka – odparł Barrett. Z jego ust lało się tyle pogardy, że gdyby mogła zabijać, obaj z Kimberem już bylibyśmy martwi.

– Gdzie oni są? – powtórzył Kimber.

Kiedy jechałem, żeby was tu przywieźć, byli dokładnie w tym miejscu – odparł Barrett. – A gdzie są teraz? Prawdopodobnie leżą przywaleni tymi klocami.

Kimber nie zamierzał ustąpić tak łatwo.

– Żyją jeszcze? – spytał.

Phil puścił jego pytanie mimo uszu. Sięgnął do torby i rzucił w moim kierunku pęczek plastykowych opasek, jakimi elektrycy mocują przewody. Gliny używają ich zamiast kajdanek.

– Doktorze Gregory, proszę zająć się panem Listerem. Gdy pan skończy, osobiście załatwię się z pańskimi nadgarstkami.

Przysunąłem się do Kimbera, który nadstawił mi złożone za plecami ręce. Zacząłem je związywać.

– Mocniej – rzucił rozkazująco Phil. Udałem, że spełniam jego polecenie.

– Czy ciało Dorothy rzeczywiście gdzieś tu leży? – zapytałem.

– Och, tak. Całkiem niedaleko stąd.

– A pan wie, gdzie ono jest, ponieważ…

– Ponieważ to ja je tam umieściłem. Zgadza się.

Zastanawiałem się, dlaczego Phil Barrett zabił Dorothy Levin. Aby chronić Raymonda Wellego? Nie, to bez sensu. Musiał przecież zdawać sobie sprawę, że zastąpi ją ktoś inny z „Washington Post” i dalej poprowadzi krucjatę przeciwko przekrętom w finansowaniu kampanii wyborczych. Więc dlaczego? Złożyłem z tyłu ręce i odwróciłem się plecami do Barretta.

– Jeszcze nie teraz – powiedział. – Najpierw proszę związać Listerowi nogi. Na wszelki wypadek, żeby nie próbował uciekać. Niech pan użyje trzech pasków. Po jednym na każdą kostkę, a trzecim zwiąże pan tamte dwa. Jasne?

– Tak.

– No, to do roboty. I niech pan nie próbuje żadnych sztuczek.

Przysunąłem się do Kimbera i zacząłem krępować mu kostki plastykowymi paskami. Nie były wystarczająco długie, żeby opasać kostki razem z nogawkami spodni. Odsunąłem więc nogawkę na jego lewej nodze i założyłem opaskę nad kostką. Potem zabrałem się do prawej nogi. Kiedy uniosłem nogawkę, Kimber poruszył się lekko i trącił mnie lewą stopą.

O co mu chodziło? Nie miałem pojęcia. Zacząłem okręcać plastykową opaskę, gdy nagle wyczułem palcami szeroki na pięć centymetrów pas opinający sztywno jego nogę tuż nad kostką. Podniesiony na duchu tym odkryciem przesunąłem rękę po łydce i wyczułem kształt pistoletu.

Zerknąłem ukradkiem na Barretta. Patrzył na wyloty dwóch ścieżek, które przecinały się na polance. Najwyraźniej czekał, że ktoś się z nich wyłoni.