– Więc niech pan idzie. Niech się pan stąd wydostanie i zadzwoni do Smitha. Proszę wziąć pistolet Phila. – Przyjrzał się półautomatycznemu pistoletowi Barretta i wręczył mi go. – Jest gotowy do użycia. Niech pan idzie, a ja rozejrzę się za Flynn i Russem.
W górze, na stromym stoku, rozległy się jakieś głosy. Obaj odwróciliśmy głowy w tamtym kierunku. Usłyszeliśmy najpierw męski, a potem kobiecy głos.
– Czy to Flynn i Russ? – spytałem. Kimber pokręcił przecząco głową.
– Jest pan pewien? Tym razem skinął głową.
– Nie będę tu dłużej czekać – rozległ się kobiecy głos.
– Co takiego? – odparł mężczyzna.
Znałem ten głos. Gdzieś na górze stał Dell Franklin. Ojciec Tami.
– Zamknij się – powiedziała kobieta.
Czy była to żona Della, Cathy? Nie miałem pewności.
Ledwie zrobiłem krok w kierunku, z którego dochodziły głosy, Kimber chwycił mnie za nadgarstek lewej ręki. Drugą dłonią wskazał ścieżkę po drugiej stronie polanki. Złapał Barretta za jedną kostkę u nogi, a ja za drugą. Gdy wciągnęliśmy go do połowy na ścieżkę, na stoku po lewej stronie rozległ się huk eksplozji.
Obaj zamarliśmy w bezruchu. Ziemia pod naszymi stopami zaczęła się trząść. Po chwili drgania przeszły w huczące dudnienie, a lampy oświetlające polankę zakołysały się na wszystkie strony.
– Drzewa walą się na nas! – wrzasnął Kimber. Wiejemy!
Był bliżej wejścia na ścieżkę, którą przyszliśmy, więc dopadł jej przede mną dwoma wielkimi susami. Próbowałem pobiec za nim, ale zaczepiłem nogą o potężne ciało Phila Barretta. Przewróciłem się na nie. Nad moją głową zatrzeszczały zsuwające się po zboczu potężne pnie.
37.
Dudnienie ucichło na moment, ustępując odgłosowi przypominającemu narastający grzmot, który zwykle poprzedza uderzenie pioruna. Pod stopami czułem drżenie jak przy trzęsieniu ziemi. Próbowałem rozpaczliwie podnieść się na nogi. Kimber wołał coś do mnie z przeciwnej strony polanki, ale jego słowa nie docierały do moich uszu. Pochłaniał je huk osuwających się kłód.
Ziemię zaczęły pokrywać odłamki pni i konarów. Nad moją głową przeleciał ogromny kawał pnia osiki, lądując ostatecznie koło wejścia na ścieżkę, którą tu przyszliśmy. Za nim poleciały następne, niczym rakietowe pociski. Gapiłem się jak sparaliżowany na szybujące w powietrzu drzewa, jakbym siedział w cyrku albo na popisach jakichś atletów. Wysuszony pień dawno obumarłego świerka przeleciał o pół metra ode mnie i wbił się w pierś Phila Barretta. Barrett jęknął z bólu i po chwili zamilkł. Nie żył. Odwróciłem wzrok w drugą stronę. Kiedy spojrzałem znowu, suchy pień sterczał z ciała Phila Barretta dokładnie tak samo, jak przedtem. Chciałem krzyczeć, ale nie byłem zdolny do wydania z siebie jakiegokolwiek dźwięku. A jeśli nawet krzyczałem, moje wołania zagłuszył huk padających na ziemię kłód.
Znowu podniosłem wzrok. Nie mogłem dojrzeć wejścia na ścieżkę, na której szukał schronienia Kimber. Całą polankę wokół mnie wypełniały potężne pnie i suche gałęzie. Odpełznąłem trochę w lewo, mając nadzieję znaleźć jakieś schronienie wzdłuż ściany z kloców przylegającej do zbocza. Gwiazdy nad moją głową pogasły, zasłonięte przez padające drzewa i gęstą chmurę kurzu.
Minąłem ciało Barretta i zacząłem wymacywać sobie drogę, starając się podejść bliżej Kimbera i znaleźć bezpieczniejsze miejsce. Oczy miałem pełne piachu, mnóstwo pyłu było też w powietrzu, które wciągałem do płuc. Sięgałem wzrokiem nie dalej niż na pół metra i prawie nie mogłem oddychać.
Szukając po omacku drogi, myślałem o Lauren i o naszym dziecku. Próbowałem znaleźć dla niego jakieś imię. Chciałem wiedzieć, jak się będzie nazywało po mojej śmierci.
Namacałem ludzkie ciało.
Kimber zacisnął dłoń na przegubie mojej ręki i pociągnął do siebie. Chciałem stanąć koło niego, ale oddzielały nas jakieś przeszkody, których nie mogłem nawet zobaczyć. Spróbowałem pokonać je i w tym momencie Kimber puścił moją rękę. Zacząłem obmacywać kłody, starając się znaleźć znowu jego dłoń. Zawołałem do niego ze wszystkich sił, ale nie usłyszałem nawet własnego głosu.
Drogę zagradzał mi pień drzewa sięgający wysokości bioder. Przelazłem przez niego i zacząłem rozpaczliwie szukać rękami po lewej stronie. Nie napotkałem ściany ze zwalonych drzew! Zrobiłem kolejny krok w tym kierunku. Drzew nadal nie było.
Czyżbym znalazł ścieżkę?
Posunąłem się krok dalej i wyrżnąłem głową o jakiś pień. Był twardy i szorstki, jakaś drzazga dostała mi się do ust i zmieszała z krwią. Wyplułem ją i wyciągnąłem ręce, w prawą stronę. Napotkały pustkę. Obszedłem pień, o który rąbnąłem się przed chwilą, i wlazłem prosto na Kimbera. Objął mnie w potężnym uścisku i nie zwlekając, poprowadził kilkanaście kroków w głąb ścieżki. Kiedy puścił mnie wreszcie, ruszyliśmy, obijając się i potykając, aby jak najprędzej oddalić się od miejsca osuwania się pni.
Dudnienie za naszymi plecami rozlegało się jeszcze przez jakieś dwadzieścia sekund. Gdy nieco ucichło, powiedziałem:
– Kimber, zatrzymajmy się. Przystanął, a ja wskazałem ręką za siebie.
– Barrett nie żyje. Drzewo przebiło mu klatkę piersiową. Tuż koło mnie. Widziałem to.
Kimber kiwnął głową, położył palec na ustach i spojrzał w kierunku zbocza. Ten, kto chciał nas uśmiercić, wciąż był w pobliżu. Kimber pochylił się i dotknął olstra nad kostką u nogi, a potem uniósł obie dłonie do góry. Chciał wiedzieć, czy mam ze sobą pistolet Phila. Niestety, musiałem go zgubić w czasie ucieczki z polanki. Pokręciłem przecząco głową. Przez twarz Kimbera przemknął cień zawodu.
W chwilę potem ruszył dalej. Poszedłem za nim, aż dotarliśmy do rozwidlenia. Jeden szlak prowadził w górę zbocza, drugi w dół. Wskazałem ten pierwszy. Nim właśnie tu przyszliśmy.
Zaczęliśmy piąć się do góry. Po pięciu minutach ściany tunelu ze zwalonych pni zaczęły sięgać nam do wysokości ud, a jeszcze trochę dalej już tylko do kolan. Po następnych stu metrach znaleźliśmy się w bujnym, żywym lesie zdrowych, zielonych drzew osikowych. Powietrze było chłodne, a niebo nad wierzchołkami drzew usiane gwiazdami. Poczułem się, jakbyśmy przybili do lądu po długim dryfowaniu na morzu.
Uciekliśmy z groźnego wiatrołomu.
Obaj zwaliliśmy się na ziemię. Teren był spadzisty i znalazłem się trochę poniżej miejsca, na które osunął się Kimber. Chciałem mu podziękować za to, że pomógł mi wydostać się z polanki. Miałem jednak tak wyschnięte usta, że po prostu nie mogłem poruszyć językiem.
– Niech się pan nie rusza z miejsca – powiedział cicho.
– Słucham? – wykasłałem raczej, niż wypowiedziałem to słowo, i spojrzałem na Kimbera. Stał za nim Dell Franklin z ogromną, starą strzelbą wycelowaną prosto w nas.
Poczułem się tak, jakbym dostał cios w żołądek.
Dell miałby zabić Tami? Od chwili, gdy usłyszałem jego głos na zboczu na moment przed eksplozją która uruchomiła osuwające się drzewa, czułem, że nie ma w tym odrobiny sensu. Widok jego smutnych oczu, kiedy stał nad nami, trzymając nas na muszce jak jeńców, nie pomagał mi zrozumieć czegokolwiek.
Dell kazał nam usiąść plecami do siebie, a sam oparł się o podwójny pień osiki, która wyrosła z jednej karpiny. Jego palce przez cały czas spoczywały na spuście. Nie patrząc nam w oczy, wymamrotał:
– Powinniście zostać pod tamtymi zwałami. Gdzie jest szeryf?
– Ma pan na myśli Phila? – zapytałem.