Niech mi pan powie, Dell - spytał Kimber – czy to pan miał wykończyć Flynn i Russa?
– Tak. Tak zaplanował to Barrett. Ja miałem zająć się nimi, a on wami dwoma. Zwłoki zamierzaliśmy pogrzebać pod pniami. Ale kiedy Phil pojechał do Clark, żeby was tu przywieźć, a Cathy była zajęta podkładaniem ładunków na zboczu, związałem waszym przyjaciołom ręce, zaprowadziłem oboje w miejsce, w którym, jak sądziłem, powinni być bezpieczni, i wypaliłem kilka razy w powietrze. Mimo że Cathy odpaliła te ładunki, nie powinno się im stać nic złego. Niedługo się przekonamy. Jesteśmy prawie na miejscu.
Musieliśmy przez trzydzieści minut słuchać ogłuszającego wycia piły łańcuchowej, zanim Dell uwolnił Flynn i Russa ze skalnej szczeliny, która posłużyła im za schronienie przed lawiną połamanych pni i kłód. Siedzieli u stóp wysokiej, pionowej skały, uwięzieni pod przeszło dwumetrową warstwą splątanych ułomków. Gdy tylko piła cichła, opowiadałem im następny odcinek historii, z którą dopiero co zapoznali nas Cathy i Dell.
W końcu wypełzli przez wąski korytarz wycięty przez Della. Byli bardzo ubrudzeni, ale nie wydawało się, by któreś odniosło jakąś ranę. Flynn wydostała się pierwsza, Russ zaraz za nią.
Flynn podbiegła do Kimbera, żeby go uściskać. Zajęty gorączkową robotą przy uwalnianiu więźniów nie zauważyłem, że Kimber w pewnej chwili odszedł na bok.
– Alan! – zawołała Flynn – niech pan na niego popatrzy! Odwróciłem się w stronę Listera. Stał z rękami skrzyżowanymi na piersiach, a w jego oczach malowała się trwoga.
– Nie mogę oddychać – wykrztusił. – Chyba mam atak serca. – Ręce mu się trzęsły, a czoło i górna warga usiane były kropelkami potu. Łapczywie chwytał powietrze. – Muszę wydostać się stąd jak najprędzej.
– To tylko napad strachu – powiedziałem, zbliżywszy się do niego. - Zaraz przejdzie. Niedługo poczuje się pan lepiej. Te ataki nie trwają długo, prawda?
– Nie, nie. Tym razem nie przejdzie tak łatwo! Ten atak jest naprawdę ciężki. Czuję się, jakbym miał umrzeć. Muszę się stąd wydostać. I to już. Nie mogę czekać. – Jego spojrzenie prześliznęło się po pionowym zboczu, jakby w poszukiwaniu wyimaginowanych zagrożeń.
– W porządku, Kimber. Dokąd chciałby pan pójść?
– Z powrotem do samochodu – odparł bez wahania. – Czuję się w nim dobrze. Czym prędzej chcę się znaleźć w pańskim samochodzie.
Musiałbym mieć helikopter, żeby znaleźć miejsce, w którym zostawiłem samochód. Nie wiedziałem nawet, gdzie go szukać.
Dell Franklin wpatrywał się w Kimbera z szeroko otwartymi ustami.
– Właściwie – powiedział w końcu – nie mamy do niego zbyt daleko. Mam na myśli pański samochód, Alan.
– Może nas pan poprowadzić?
– Jasne.
– Kręci mi się w głowie – jęknął Kimber. – Tracę czucie w rękach.
– Niedługo panu przejdzie.
– Nie, nie. Obawiam się, że nie.
Dell zaprowadził nas do samochodu. Kimber to biegł wąską ścieżką między zwałami pni, to znowu kulił się przy ziemi i czekał, aż Flynn albo ja dodamy mu ducha. Ujrzawszy granicę wiatrołomu, poczułem ogromną ulgę.
Spodziewałem się, że napad panicznego strachu u Kimbera lada moment zelżeje, ale nie było widać żadnych śladów poprawy.
Sięgnąłem po kluczyki i otworzyłem samochód. Kimber usiadł na tylnym siedzeniu, błagając o włączenie muzyki.
– Muszę mieć muzykę. Może Beethovena. Albo jakąkolwiek inną. Nie chcę umrzeć na tym odludziu.
Spojrzałem na Flynn i Russa.
– Nie powinniśmy jechać razem – powiedziałem. – On potrzebuje przestrzeni. Zawiozę go do miasta i spróbuję jakoś mu pomóc. Dell, gdzie są pozostałe samochody?
– Jakieś czterysta metrów stąd, zaraz za wiatrołomem. Niech pan jedzie. My pojedziemy za panem moją półciężarówką.
– Odpowiada wam takie rozwiązanie? – zwróciłem się do Flyn i Russa.
– Niech pan jedzie – rzekł Russ. – Jest pan najodpowiedniejszą osobą, żeby mu towarzyszyć.
– Najbliższym miejscem, gdzie może go pan zawieźć, jest moje ranczo – powiedział Dell. – Pierwsze ranczo za Clark. Będzie mi miło gościć i jego, i pana.
– Nie! – wrzasnął Kimber. – Żadnych nowych miejsc! To tylko pogorszy sprawę. Proszę włączyć muzykę. I jechać, błagam. Jechać!
Posłałem Dellowi smutny uśmiech i usiadłem za kierownicą.
– Dziękuję za zaproszenie – powiedziałem. – Niech pan opowie Flynn i Russowi resztę historii i zawiadomi o wszystkim szeryfa. Ja zawiozę Kimbera do miasta i spróbuję go uspokoić.
Część siódma
Dobra robota
40.
Atak lęku u Kimbera trwał już ponad godzinę. To bardzo długi okres dla tego rodzaju przypadłości. Zapytałem więc, czy obecny napad przebiega w typowy dla niego sposób. Odpowiedział ostrym głosem, że to nie ma znaczenia, bo ten napad ma całkiem inny charakter, a on jest pewien, że umiera.
Zacząłem się niepokoić. Napady lęku są przykre zarówno dla ofiary, jak i dla każdego, kto znajdzie się w pobliżu, ale zwykle nie wpływają zbytnio na fizyczny stan osoby, która ich doświadcza. Jednak nie w każdym przypadku. Czasami stres, wywołany takim napadem może mieć fatalne skutki, w postaci ataku sercowego, apopleksji, a nawet śmierci.
Po dziesięciu minutach jazdy w dół w kierunku Steambot Kimber podniósł się na tylnym siedzeniu i powiedział:
– Alan, chyba nie dojadę do miasta.
Rzeczywiście wyglądał jak człowiek umierający. Miał trupio bladą cerę i chrapliwy, urywany oddech. Wyjrzał przez okno i zapytał:
– Daleko stąd do rancza Wellego?
– Nie – odparłem. – Parę minut jazdy.
– W takim razie niech pan tam jedzie. Proszę. Czułem się doskonale, gdy tam byłem.
Mimo iż widok znajomego miejsca ma czasem dobroczynny wpływ na ofiarę ataku lękowego, nie byłem przekonany, że powrót na ranczo to najlepsze rozwiązanie.
– Jesteśmy piętnaście, najwyżej dwadzieścia minut od miasta – powiedziałam.
– Nie sądzę, żebym wytrzymał dwadzieścia minut odparł.
Zacząłem go przekonywać, że na ranczu nie ma nikogo, kto otworzyłby nam bramę. Odparł, że nic go to nie obchodzi. Możemy włamać się do środka, a on wyjaśni sprawę później.
Straciłem zupełnie czucie w palcach rąk i nóg. Niech pan spróbuje powiedział błagalnym tonem.
Podjechałem pod bramę rancza i wcisnąłem guzik domofonu. Czekając na zgłoszenie się kogokolwiek, spojrzałem na zegarek. Dochodziła pora świtu. Po minucie czy dwóch odezwał się wreszcie głos Sylwii. Najwyraźniej obudziła się z głębokiego snu. Nie sądziłem, żeby nas wpuściła, jeśli powiem prawdę, więc przedstawiłem się i wyjaśniłem, że Phil Barrett prosił mnie, bym go tu podrzucił, ale zgubił klucze i nie może sobie przypomnieć numerowego kodu otwierającego bramę.
Zapytała, czy Phil znowu się upił.
Skłamałem, że tak.
Sylwia mruknęła pod nosem coś niecenzuralnego i powiedziała, że pójdzie otworzyć drzwi domu, ale potrzebuje pięciu minut, aby się ubrać.
Brama się otworzyła. Przejechałem przez nią i ruszyłem gruntową dróżką. Powiedziałem Kimberowi, żeby nie podnosił się z tylnego siedzenia. Nie chciałem, by Sylwia go zauważyła. Na pewno nie pomyliłaby, go z Barrettem. Zjawiła się przed drzwiami minutę po moim przyjeździe. Otworzyła drzwi i zapytała, czy chcę, żeby mi pomogła wprowadzić Phila do środka.
– To nie jest pierwszy raz – odparłem. – Poradzę sobie.
– Nie pójdzie panu łatwo – stwierdziła.
– Proszę wracać do łóżka. Wtoczę go, choćbym miał użyć do tego taczek.
Sylwia skwitowała to beztroskim śmiechem, wskoczyła do swego auta, i odjechała.