– Wie pan, co jest najtrudniejsze, gdy chce się utrzymać w tajemnicy morderstwo? – zapytał.
– Słucham? – spytałem, zdumiony jego słowami.
– Mam na myśli najtrudniejszą część całej tej sprawy… tej historii z zabiciem Glorii – wyjaśnił. – Chodzi mi o sytuację, kiedy zabije się kogoś, a nie jest się nawet podejrzanym. Wie pan, z czym najtrudniej dać sobie radę?
– Nie mam pojęcia powiedziałem. – Może z poczuciem winy? Ray Welle roześmiał się.
– Pudło. Sądziłem, Alan, że ma pan trochę lepszą intuicję. Nie jestem zbyt skłonny do żałowania za grzechy. Wyrzuty sumienia nie prześladują mnie. Widzę, że nie domyśli się pan, jeśli panu nie powiem. A więc, jeżeli chce się utrzymać w tajemnicy morderstwo, najtrudniejszą rzeczą – niech pan zwróci uwagę, że nie mam tu na myśli obiektywnych szczegółów, ale moje osobiste odczucia – zatem najtrudniejsze jest to, że nie można o tym rozmawiać. A ja jestem strasznym gadułą. Powie to panu każdy, kto mnie zna. Nikt nie był w stanie mnie uciszyć, kiedy mówiłem przez radio. Przewodniczący nie mógł mnie uciszyć, kiedy zabierałem głos na sesji Kongresu. Przekraczałem pod tym względem wszelkie granice. Prawdę mówiąc, gęba nie zamykała mi się nawet podczas seansów psychoterapeutycznych. Ale nie mogłem z nikim porozmawiać o tej jednej sprawie. Nawet z Philem. Przez te wszystkie lata gadaliśmy o wielu rzeczach, lecz nigdy nie poruszyliśmy tego tematu. Ani ja, ani on. Zdarzały się chwile, kiedy tak bardzo chciałem o tym pogadać, że zastanawiałem się, czyby nie pójść do psychoanalityka. Wie pan, po to tylko, żeby podzielić się z nim tym sekretem i zostawić go z gębą otwartą z osłupienia. Ale zawsze przechodziło mi to. I na czym się skończyło? Na tym, że przez tyle lat nie powiedziałem na ten temat ani jednego słowa, aż do dzisiejszej rozmowy z panem.
Czyżby Welle oczekiwał ode mnie przyznania, że czuję się zaszczycony tym wyróżnieniem? Z każdym jego słowem nabierałem coraz większej pewności, że rzeczywiście zamierza zamknąć mi usta na zawsze. Z drugiej strony, dopóki mogłem słuchać jego zwierzeń, dopóty znajdowałem się wśród żywych. Może w tym tkwiła moja szansa.
– Ale dlaczego, Ray?
– Dlaczego zaaranżowałem jej zamordowanie? To ma pan na myśli? Ona miała mnie w ręku, mnie i wszystkie moje marzenia. Zamierzała odciąć mnie od pieniędzy, których potrzebowałem na kampanię do Kongresu w dziewięćdziesiątym drugim. Nie byłem w stanie zebrać tej forsy, nie korzystając z jej nazwiska i jej stosunków. Ale nawet to, co zebrałem, nie wystarczało. Potrzebowałem jej osobistego finansowego zaangażowania, a jako moja żona mogła wnieść tyle, ile tylko chciała. Poza tym obawiałem się, że chce wystąpić o rozwód. Gdyby się ze mną rozeszła, zostałbym z tą idiotyczną praktyką w Steamboat, z lokalnym programem radiowym i prawie bez grosza. Tak więc Gloria musiała umrzeć. Było to jedyne rozwiązanie, jakie gwarantowało realizację moich planów. Nie mogłem wprawdzie przejąć powierzonego jej majątku, lecz reszta aktywów byłaby moja. Miałem nadzieję, że wystarczą.
– A co miał z tego Brian?
– Przyrzekłem mu, że poświadczę, iż w dniu, w którym zastrzelili go na ranczu ludzie Phila Barretta, nie miał już samobójczych skłonności. Dzięki temu jego rodzina mogła otrzymać odszkodowanie, które wystarczyło na rozpoczęcie nowego życia. Bez mojej interwencji u koronera towarzystwo ubezpieczeniowe nie wypłaciłoby pieniędzy z jego polisy. Brian zdawał sobie z tego sprawę. Tak więc zabił Glorię na moje zlecenie, a ja zgodziłem się zrobić wszystko, żeby zapewnić środki finansowe jego rodzinie.
– Pomysł wyszedł od pana czy od niego?
Welle uniósł pistolet, tak że lufa wycelowana była w mój brzuch. Poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła.
– Brian nie był orłem, jeśli idzie o myślenie.
– A dlaczego zastrzelił ją w tym małym pomieszczeniu? To chyba był jego pomysł?
Ray pokręcił głową.
– Nie, omówiliśmy to razem. Brian nie palił się do wykonania tej roboty. Nawet kiedyśmy się już dogadaliśmy, nie był całkiem pewien, czy zdoła zastrzelić, Glorię patrząc jej w twarz. Musieliśmy znaleźć jakieś inne rozwiązanie.
– Więc dlaczego w ogóle to zrobił?
– Przekonałem go, że nikt nie będzie miał do niego o to pretensji, a wszyscy pomyślą że działał pod wpływem silnego wzburzenia. Poświęcił się dla swojej rodziny.
Starałem się pojąć desperacki czyn Briana Sample.
– Mojemu znajomemu gliniarzowi sprawa tego małego pomieszczenia wydała się podejrzana. I to, że zabójca strzelał przez drzwi. Musiało go to wiele kosztować.
– Kiedy Phil wszedł wtedy do domu, też miał z tym kupę problemów. Gdyby mi przyszło zrobić to jeszcze raz, nalegałbym na Briana, żeby strzelał do niej bezpośrednio – stwierdził Ray i uśmiechnął się szeroko. – Niech pan popatrzy! – dodał, machając pistoletem w moim kierunku. – Rzeczywiście muszę zrobić to jeszcze raz. Powinienem wyciągnąć wnioski z tamtej historii. Poszukamy teraz dobrego miejsca, lepszego niż tamto. Nie będę pana zamykał w żadnych takich dziurach.
Nadszedł czas, żebym coś wreszcie zrobił. Próba ucieczki wydała mi się absurdalnym pomysłem. Ray Welle stał o dwa, może dwa i pół metra ode mnie, trzymając pistolet wycelowany w moją pierś. Na pewno by nie spudłował. Pozostawało tylko zaalarmowanie Kimbera. Miałem nadzieję, że atak lęku już mu minął.
– Nie przyjechałem tu sam, Ray – powiedziałem.
Prawie mnie nie słuchał. Wyglądał przez okna salonu, wpatrując się w dróżkę prowadzącą od bramy. Zbliżały się nią dwa samochody: wóz policyjny ze Steamboat Springs, za którego kierownicą siedział Percy Smith, i ford taurus Russa Clavena.
– Musiała ich wezwać Sylwia – mruknął Ray bardziej do siebie niż do mnie. – Myślą, że trzyma mnie pan tu jako zakładnika. – Wolałem mu nie przypominać, że Sylwia nie miała pojęcia o jego obecności na ranczu. Byłem pewien, że Ray nie wie, kim są Flynn i Russ. Prawdopodobnie wziął ich za agentów towarzyszących Percy’emu i drugiemu policjantowi.
Przypuszczałem, że to Kimber zorientował się, co się święci, i zadzwonił na komendę. Jeśli tak, to policjanci już wiedzą, że Ray chce mnie zabić.
Samochody zatrzymały się trzydzieści metrów od domu. Towarzyszący Percy’mu policjant miał karabin z lunetą.
Zadzwonił telefon. Ray nawet się nie poruszył.
– Jestem zakładnikiem, więc nie odpowiadam na jakieś cholerne telefony – oświadczył. – Nie przeszkadzajmy mu, niech sobie dzwoni – dodał i odwrócił się do mnie. – Wycofujemy się stąd. Idziemy na korytarz, żeby nie mogli zobaczyć nas przez okno.
Popchnął mnie w kierunku korytarza prowadzącego do sypialni. Kiedy byliśmy naprzeciwko toalety, kazał mi się zatrzymać i usiąść.
Usiadłem.
Telefon przestał w końcu dzwonić.
– O czym pan zaczął wcześniej mówić? Że nie przyjechał pan sam na ranczo?
– To ze strachu. Chciałem po prostu zyskać na czasie.
Welle spojrzał na mnie surowo. Obciągnął szlafrok, starając się trzymać mnie przez cały czas na muszce.
– Nie wiem, czy mogę panu wierzyć – powiedział. To dobrze, pomyślałem.
– Nie mogę przecież obejść teraz całego domu, żeby sprawdzić, czy jest tu ktoś jeszcze. W żadnym razie. Policjanci zobaczyliby, że chodzę swobodnie i wcale nie jestem zakładnikiem.
Zacząłem dostrzegać moją szansę. Była raczej licha, ale lepszy rydz niż nic.
– Nie może pan pominąć możliwości, że w tym domu znajduje się już świadek. To zbyt ryzykowne. Mógłby zobaczyć, jak morduje mnie pan z zimną krwią.
Telefon znowu zaczął dzwonić.
– Chyba nie powinienem odbierać, prawda?
Nie odpowiedziałem, bo właśnie liczyłem dzwonki. Po dwunastym zapadła cisza.