Ray Welle zmrużył oczy.
– Zastanawiam się, czy słuchawki nie podniósł ten ktoś, o kim pan mówił – rzekł.
Celując we mnie przez cały czas, wszedł tyłem do sypialni i podniósł z widełek bezprzewodowy telefon. Ruszył z powrotem w moim kierunku i po drodze nacisnął przycisk uruchamiający podsłuch. Byłem prawie pewien, że po korytarzu poniesie się donośny szept Kimbera.
Usłyszałem jednak tylko długi sygnał.
Ray odłożył aparat na widełki. Spojrzał na światełko palące się na podstawce i powiedział:
– Ktoś korzysta z drugiej linii.
– Słucham?
– Nie kłamał pan, mówiąc, że nie jesteśmy sami. Pali się sygnałowe światełko drugiej linii. Ktoś korzysta z niej w tej chwili. U diabła, Kimber, co pan tam kombinuje? Gdzie on jest? – zapytał Welle.
– Nie wiem.
– Kłamie pan. Ale to bez znaczenia. I tak go znajdę. W domu jest tylko parę miejsc, do których dochodzi ta linia.
W jego oczach pojawiły się groźne błyski.
– Wstawać. Idziemy. Wiem już, gdzie pana zamknę. Potem zajmę się tym drugim nieproszonym gościem.
Zastanawiałem się, co to za miejsce, w którym chce mnie zamknąć.
42.
Tym miejscem okazał się mały schowek. Mały schowek koło pokoju gościnnego. Ray Welle podprowadził mnie do drewnianych drzwi.
– Proszę je otworzyć – rozkazał.
– Nie mogę – odparłem. Stałem bezradnie niczym czteroletni chłopczyk, który ma nadstawić rękę do skarcenia.
– Wiem to i owo na temat psychologii motywacji – stwierdził Welle i przytknął mi lufę między łopatki.
Jego strategia odniosła skutek. Sięgnąłem do klamki i otworzyłem drzwi. W tej samej chwili ciasne pomieszczenie oświetliła lampa umieszczona pod sufitem. Zadziałał pewnie wyłącznik zamontowany między futryną i drzwiami.
– Niech pan popatrzy na te półki. Jak to jest wykończone, do ostatniego szczegółu. Nawet w takim pieprzonym schowku. Taka była Gloria. Kochała się w detalach.
– Bardzo to sympatyczne – wyjąkałem.
– Do środka!
– Ale ja…
– Bez gadania!
Znalazłem się w schowku. Ray zatrzasnął za mną drzwi. Światło zgasło. Usłyszałem chrobotanie klucza w zamku.
Jak to, przeleciało mi przez głowę, nie wstawił krzesła?
Próbowałem przekonać samego siebie, że Welle nie może zastrzelić mnie przez drzwi. Gdyby tak zrobił, nie mógłby się tłumaczyć, że bronił siebie i swojej własności przed jakimś intruzem. Pewnie przyjdzie tu, zaprowadzi mnie w jakieś inne miejsce i dopiero tam zabije.
Pomieszczenie było za małe, żeby się rozpędzić i wyłamać drzwi uderzeniem ramienia. Naparłem na nie kilka razy, ale bez skutku. Pod naciskiem buta zaczęła trzeszczeć jedna z płyt, lecz nie udało mi się jej wypchnąć.
Musiałem jakoś ostrzec Kimbera.
– Zamknął mnie w schowku! Jest w domu! Ma pistolet! – zacząłem wrzeszczeć.
Powtórzyłem te okrzyki dwa razy, a potem jeszcze raz, nasłuchując w przerwach, czy z głębi domu nie dojdą mnie odgłosy strzelaniny.
Ale w domu panowała głucha cisza.
Dopiero po kilku minutach znowu rozległ się dzwonek telefonu.
Dzwonił i dzwonił. Tym razem nikt nie podniósł słuchawki.
Co się dzieje z Kimberem?
Sprawdziłem półki w poszukiwaniu jakiejś rurki czy listwy, którą mógłbym wykorzystać do wydostania się ze schowka lub, gdyby wrócił tu Welle, jako broń przeciwko niemu. Nie znalazłem nic takiego. Zacząłem więc obmacywać oprawkę żarówki. Parę centymetrów za nią wyczułem krawędź jakiejś drewnianej, profilowanej listwy. Przesunąłem po niej palcami i stwierdziłem, że tworzy obramowanie kwadratowego włazu o boku około sześćdziesięciu centymetrów. Oparłem dłoń na środku i pchnąłem ku górze. Pokrywa ustąpiła trochę. Serce zabiło mi żywiej. Znalazłem klapę zakrywającą wejście na strych.
Wspiąłem się na wyższe półki, żeby podważyć mocniej klapę.
Nie poszło mi łatwo. Klapa nie poddawała się i zacząłem się obawiać, że zanim ją uniosę, półki załamią się pod moimi stopami. W końcu jednak ustąpiła. Wsunąłem głowę w otwór i rozejrzałem się.
Szukałem jakiegoś szybu wentylacyjnego, który dałoby się otworzyć albo wybić i przez który mógłbym wydostać się ze strychu. Uniosłem się i zacząłem się gramolić przez wąski otwór na górę.
Mały schowek wypełnił się nagle hukiem trzech strzałów, oddanych, jeden po drugim. Nogi i ręce odmówiły mi posłuszeństwa. Zsunąłem się z grzędy pod sufitem i rozciągnąłem bezwładnie na podłodze.
Wstrzymałem oddech, czekając na następne strzały. Ale usłyszałem tylko oddalające się kroki i wzmocniony policyjną tubą głos dochodzący z zewnątrz budynku. Nie mogłem zrozumieć słów, lecz zorientowałem się, że któryś z policjantów woła do osoby znajdującej się w domu. Odetchnąłem z ulgą i podniosłem się.
Kule podziurawiły drzwi schowka, do którego zajrzało światło. Udało mi się przełożyć rękę przez jedno z uszkodzeń, tak że niemal sięgnęła klamki. Naparłem mocniej, przeciskając przedramię przez potrzaskaną drewnianą płytę. Klucz ciągle był w zamku. Poczułem ostry ból w ścięgnach, kiedy wykręciłem rękę, żeby go obrócić.
Przez otwarty właz na strych doszły mnie odgłosy kroków. Ktoś biegł nad sypialnią właściciela. Rozległy się kolejne strzały. Wydawało się, że padają w takim samym tempie, jak odgłosy kroków biegnącego.
Poczułem się jak ślepiec. Mogłem tylko zgadywać, co się dzieje w poszczególnych częściach domu.
Otworzyłem drzwi schowka, obejrzałem dziury po kulach. Gdybym nie próbował wdrapać się na strych, strzały oddane przez drzwi dosięgłyby mnie z całą pewnością.
Pobiegłem najpierw do pralni, a potem do holu wejściowego. Pchnąłem drzwi i z rękami uniesionymi wysoko nad głową ruszyłem biegiem w kierunku policyjnego samochodu. Zauważyłem dwa karabiny obracające się niespiesznie w moją stronę. Przypadłem do ziemi i zacząłem wołać:
– Nie strzelać! To ja! Na pomoc!
– Wstrzymać ogień! – rozkazał jeden z policjantów.
Podniosłem głowę i spojrzałem w kierunku domu. Na dachu siedział skulony Russ Claven, zaglądał do mansardowych okien oświetlających centralny korytarz. Śledził ruchy jakiejś osoby znajdującej się w środku. Zastanawiałem się, czy był to Kimber czy Ray Welle. Russ kocim ruchem ześliznął się niżej, tuż nad okienkiem, znajdował się nad sypialnią. Wskazał ręką w dół i kiwnął głową.
Poderwałem się na nogi i pomknąłem co sił, żeby się skryć za osłoną z samochodów. Dotarłem tam w chwili, gdy Percy Smith instruował funkcjonariuszy, aby wzięli pod ostrzał sypialnię właściciela i sąsiednie pomieszczenia. Objąłem i uścisnąłem Flynn. Zapytała, czy nic mi nie jest. Z kolei ja spytałem o Kimbera.
– Nic nie wiemy – odparła. – Straciliśmy z nim kontakt.
W jednej ze ścian sypialni znajdowało się szerokie okno wychodzące na drogę dojazdową. Dostrzegłem w nim Wellego, który wyglądał przez szczelinę między zaciągniętymi firankami. Gdy mnie zauważył, mrugnął dwa razy oczami i z niedowierzaniem potrząsnął głową.
– Jest tam, w oknie sypialni – powiedziałem, gdy firanki zsunęły się na miejsce.
– Był. Już stamtąd poszedł – odrzekł Percy.
Siedzący na dachu Russ Claven zaczął energicznie wymachiwać rękami w kierunku drugiej strony domu, do której przylegał taras.
– Nie! – wrzasnąłem. – Nie! Percy Smith spojrzał na mnie ostro.
– Co, do ciężkiej…?
W tej chwili Ray Welle wyskoczył na taras, strzelając bez opamiętania w kierunku policyjnych samochodów. Schyliłem się i powiedziałem:
– Percy! On chce, żebyście go zastrzelili! Nie róbcie tego!
– Co?