– Obawiam się, że pana szlag trafi, wobec czego opuszczam go. Muszę jednak upewnić pana dyrektora, że lepszego i uczciwszego pracownika pan nie znajdzie. Mógłby pan mi powierzyć klucze od wszystkich kas, a grosz by nie przepadł! Tak, to prawda! Widzę jednak, że panu to się nie uśmiecha, więc odchodzę. Moje uszanowanie!
Pogwizdując poszedł ku dokom.
Wyładowywano od razu kilka statków. Setki robotników uwijało się na pokładach i na wybrzeżu przy parowych kranach. Znoszono skrzynki z daktylami, toczono beczki z oliwą palmową, zrzucano worki nabite surową gumą i koralami.
Jednak i tu nie było wolnego miejsca dla pary rąk należących do Pitta Hardfula. Odszedł więc i stojąc na uboczu, przyglądał się gorączkowej pracy. O kilka kroków od siebie spostrzegł innego człowieka. Zaczął mu się uważnie przyglądać, gdyż zaciekawił go ten jasnowłosy olbrzym o potężnych barach. Twarz miał opaloną na ciemny brąz, co świadczyło, że był marynarzem, o tym mówiły też rysunki wytatuowane na rękach i wyglądające spod koszuli, rozpiętej na szerokiej, wypukłej jak kopuła piersi.
Olbrzym posiadał wąskie, czarne, skośne oczy, wydatne kości policzkowe i z lekka wydęte wargi.
– Mieszaniec białego człowieka i Mongoła! – pomyślał Pitt.
W tej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk, coś szczękło, trzasło, i tona skrzyń z daktylami wysypała się do morza z pękniętej sieci, którą wyciągano ładunek z wnętrza dużego statku.
Zaczęto wyławiać skrzynie z wody, kląć i biadać nad tym, że z powodu pęknięcia sieci winda będzie stała nieczynna i że trzeba szukać nowej partii robotników. Pitt zjawił się przed kapitanem okrętu, jakby wyskoczywszy spod ziemi.
– Jedno słowo, kapitanie! – rzekł swobodnym głosem.
– Czego tam, do stu zerwanych kotwic? – wrzasnął kapitan, Prowansalczyk.
– Potrzebuję pracy – zaczął Pitt.
– No to stawaj i nie gadaj długo! – przerwał mu kapitan. – Muszę znaleźć jeszcze pięćdziesięciu ludzi, bo inaczej nie zdążę na termin wyładować statku!
– Chwileczkę, kapitanie – wtrącił Pitt. – Przysługa za przysługę! Ja panu w godzinę naprawię sieć, a pan kapitan wyrobi mi stałą posadę w biurze swojego towarzystwa lub na statku.
– Nie zawracaj mi głowy! – ryknął kapitan. – Całą sieć diabli wzięli, a ten mi gada o naprawie. Gdzie tu znaleźć takie sznury? Nowej sieci dziś nikt nie pożyczy. Wszystkie krany pracują…
– To już moja sprawa, kapitanie. Jeżeli pan powierzy mi sieć, wtedy, po wyładowaniu statku, muszę mieć posadę. Jeżeli zgoda, to winda za godzinę będzie czynna.
– Jeżeli to nie blaga, zostaniesz majtkiem na mojej „Akrze", jeżeli skrewisz, skręcę ci twarz na przeciwległą stronę medalu, tak że będziesz patrzał ciągle poza siebie! – rzekł kapitan, podnosząc przed nos Pitta bardzo wymowną pięść.
– Zgadzam się na te warunki! – zaśmiał się Pitt i pobiegł do sklepu ze sznurami. Kupił tu pęk cienkiego szpagatu manili i powrócił do porwanej sieci.
– Z tych nici będziesz plótł sieć? – krzyknął wściekłym głosem marynarz.
– Cierpliwości, kapitanie! – uspokajał go Pitt i zaczął szybko zwijać sznury w gruby, mocny powróz, mocniejszy od lin okrętowych, czego nauczono go w więzieniu.
Po godzinie sieć była naprawiona. Kapitan nie posiadał się z radości.
– Bosmanie! – krzyknął. – Przyjdzie tam do was nowy majtek – Pitt Hardful, dajcie mu coś do zjedzenia, a wlejcie mu w gardziel w moim imieniu i na mój rachunek pół litra najmocniejszego alkoholu. Będziecie mieli z niego pociechę!
– Niezawodnie, kapitanie! – potwierdził Pitt. – Znam się bowiem nie tylko na sznurach, lecz także na ślusarce, na medycynie, na prawach przeróżnych – od międzynarodowego do karnego włącznie, na rachunkowości, mówię po angielsku, hiszpańsku, niemiecku i francusku.
– Dość! – wolał kapitan. – Boję się, że grasz na fortepianie i umiesz tresować dzikie zwierzęta. Idź już na „Akrę", tam cię ukontentują bosmani z kolejnej warugi.
Pitt skierował się do trapu, gdy nagle ktoś położył mu rękę na ramieniu.
– Przepraszam! – rozległ się głuchy, ponury głos. – Mam do pomówienia z wami.
Pitt obejrzał się. Za nim stał złotowłosy olbrzym z tatuowanymi rękami i przyglądał się mu uważnie.
– Tam na tym statku będą wam płacić mało, a głupiej pracy będziecie mieli dużo. Nigdy się nie wybijecie ze szpardeku na wyższe stanowisko. Widziałem waszą robotę z siecią i słyszałem, co umiecie. To akurat jest mi potrzebne! Pływam własnym statkiem, niedużym. Wezmę was na pomocnika. Pensja dziesięć funtów szterlingów miesięcznie w porcie i dwadzieścia na morzu. Trzy procent od zysku. Czy zgoda?
– Zgoda, jeżeli pan nie handluje niewolnikami i nie jest piratem – odpowiedział Pitt.
– Ludźmi nie handluję, lecz czasem kogoś się puści na dno, gdy zajdzie potrzeba -mruknął olbrzym.
– Przy mnie tego nie będzie – rzekł spokojnie Pitt.
– Zobaczymy! – znowu mruknął nieznajomy, a skośne oczy błysnęły.
– Zobaczymy – powtórzył z łagodnym spokojem Pitt. – Płynę z panem.
– Zrobione! – zawołał marynarz. – Nie będziesz żałował, jeżeli zechcesz być posłuszny moim rozkazom. Po dwóch, trzech latach obłowisz się niczym bankier z angielskiego city.
– Bardzo to pożądane, kapitanie! – zauważył Pitt, przyglądając się olbrzymowi. – Mam tylko pewne zastrzeżenie,, bardzo zresztą drobne.:
– Mów – burknął olbrzym. – Widzę, że jesteś prawnikiem, bo lubisz dużo gadać.
– Długo milczałem – z uśmiechem odpowiedział niedawny aresztant – więc chcę się teraz nagadać. Ale to tylko na początku. Później będę mówił tylko wtedy, gdy zajdzie potrzeba. Więc co do moich zastrzeżeń, to dotyczą one posłuszeństwa i wzajemnego naszego stosunku.
– Wzajemnego stosunku? – zapytał marynarz, podnosząc ramiona. – Co to takiego? Pitt wybuchnął śmiechem, bo już wiedział teraz, z kim ma do czynienia.
– To się wyjaśni powoli z naszej rozmowy! – odpowiedział. – Najpierw o posłuszeństwie. Będę posłuszny jak najsprawniejszy żołnierz, lecz do czasu, póki nie zamajaczą przede mną mury więzienia, niezależnie od tego, w jakim kraju zostały zbudowane. Wtedy będę nieposłuszny, rozkazów nie wykonam, będę walczył, jak mogę i umiem.
– Głupi jesteś! – pogardliwie rzucił olbrzym. – Więzienia pobudowano dla słabych i tchórzliwych, nie dla silnych i śmiałych.
– No, tak! Miałem towarzysza. Numer 39, był Murzynem i lubił mówić przysłowiami -opowiadał ze śmiechem Pitt. – Otóż powtarzał on często, że „jeżeli potężny i bogaty człowiek powie, że woda na rzece jest mocna jak whisky, słabi i tchórzliwi uwierzą i upiją się".
– Mądry człowiek był ten Numer 39! Czy należał do załogi jakiegoś okrętu? – zapytał złotowłosy marynarz.
– I tak, i nie! – wzruszył ramionami Pitt. – W każdym razie był to okręt stojący na mocnej kotwicy i gnijący w porcie.
– Podła pozycja! – zawołał olbrzym i splunął.
– Jednak odbiegliśmy od tematu naszej rozmowy, kapitanie! – zauważył Pitt. – Muszę oświadczyć z całą stanowczością, że oprócz potężnych i bogatych uznaję jeszcze jeden rodzaj ludzi, a mianowicie uczciwych. Jeżeli będę w gronie takich ludzi na waszym okręcie -popłynę i stanę się dla was pożytecznym. Jeżeli nie – pójdę jeść i pić na „Akrę"!
Marynarz milczał, z ukosa patrząc na spokojnego młodzieńca, na jego bladą twarz, zaciśnięte usta i badawcze oczy o twardym wzroku.
– Szerszeń z ciebie, przyjacielu! – mruknął nareszcie. – Szkoda, ze jesteś otumaniony przesądami jak mój kuk. Chińczyk, dymem opium.
– Idę na „Akrę", bo mi się jeść chce, kapitanie! – rzekł z uśmiechem Pitt. – Do widzenia gdzieś… kiedyś!.
– Jeszcze nie było powiedziane ostatnie słowo! – zawołał marynarz, kładąc mu rękę na ramieniu. – Daję ci słowo, że nie krzywdzimy nikogo, chyba po pijanemu na brzegu, po tawemach. Nie kradniemy nic, lecz swego bronimy pazurami i nikomu nie damy, chociażby doszło do noża lub kuli.
Pitt Hardful milczał i myślał, nie spuszczając oczu z ponurej, lecz wyrazistej twarzy marynarza.
– Nie oddamy swego – ciągnął dalej olbrzym, zaciskając pięści – bo proceder nasz ciężki i niebezpieczny. Przez osiem miesięcy igramy ze śmiercią, i musimy za to mieć zyski.
– To mi wystarcza i dogadza – powiedział Pitt. – Teraz co do owych wzajemnych stosunków. Nie lubię poufałości, nie znoszę, gdy mi mówią „ty" bez mego pozwolenia i bez racji pakują pięść pod nos lub oczy. Nazywam się Pitt Hardful i tak powinni zwracać się do mnie wszyscy, jeżeli chcą mieć we mnie dobrego towarzysza i chętnego pomocnika. To moje warunki!
– Zrobione! – zgodził się marynarz. – Będę cię nazywał mister Siwir, bo jesteś istotnie surowy.
– Mister Siwir dobrze brzmi! Niech tak będzie! – rzekł Pitt. – Teraz pójdę do kapitana „Akry", aby mi zapłacił za naprawę sieci.
– Daj spokój! – zaśmiał się olbrzym. – Ten Francuz da ci jakie pięćdziesiąt franków całej parady. Masz tu pięć funtów zaliczki, przepij je w tawernie, a około północy znajdziesz tu, przy składach węglowych, koło brekwateru moją jolkę. Ona cię przyholuje do burty