Выбрать главу

I nagle… wszystko gasło, znikało, rozwiewało się jak mara senna, jak obłędne majaczenie szaleńca, a wtedy noc jednym zamachem narzucała na ziemię swój czarny płaszcz. Mrok jak potwór apokaliptyczny połykał od razu cały świat, od krańca do krańca, dysząc rozpaczą i beznadziei bolesną – jak nigdy nie gojąca się rana.

– Słońce zdechło, czy co u licha? – mruczał Rudy Szczur, paląc fajkę po fajce.

– Zdechło, nie zdechło, a że się zmordowało tym ciągłym łażeniem po niebie, to już nawet Falkonet zrozumie – dorzucał Kula Bilardowa.

– Taki żywot będziemy pędzili w piekle, mili barankowie! – ze smutnym westchnieniem mówił Puchacz, a nos jeszcze bardziej zaglądał mu do ust, – A nawet gorszy! Bo tu człek od czasu do czasu łyknie sobie dżinu, pyknie fajkę, a tam…

– Co tam? – pytano melancholijnie nastrojonego Puchacza.

– Nie wiem! – odpowiadał z całą szczerością.

– Więc stul dziób i nie kracz! – oburzył się Crew.

– Pójdę do kapitana Nilsena prosić o dźin! – zakończył Puchacz.

– Proś o ten, co w małych butelkach, bo lepszy i mocniejszy, a więc skuteczniejszy na nasz frasunek – doradzał Kula Bilardowa. – Mnie prosić nie wypada! Jestem oficjalną osobą przy głównym kuku.

– Zmiatasz ozorem wypróżnione półmiski, osobo! – zaśmiał się Rudy Szczur i podnosząc się zawołał:

– Trzecia zmiana – do szybu! Ludzie zaczęli się ubierać i wychodzić z baraku. Za ścianami domów wył wicher i wściekle ciskał w szyby skrzepłym śniegiem. Zaczynała się purga -mroźna śnieżyca, pełna zgiełku, przeraźliwych jęków i miotających się, mknących zewsząd widm bladych, chybkich i lękiem przejmujących.

Biały Duch wysyłał na podbój i mord swych gońców – zwiastunów śmierci. Zrodziły ich brzemienne nienawiścią do życia góry lodowe, sunące leniwie ze skał nieznanych wysp i lądów, a wynurzające się nagle z otchłani Północnego Oceanu niby olbrzymie, opancerzone, najeżone spiczastymi szponami i kolcami twory ponurych sag dawno wygasłych ludów -tytanów.

Elza Tornwalsen nie mogła oczu oderwać od płonącej na czarnym niebie zorzy polarnej. Pociągały ją, wprawiały w niemy zachwyt i bezwład rozkoszny te zmagające się z mrokiem promienne widma, drgające nad horyzontem i dosięgające zenitu, gdzie, przebiwszy namiot nieba, ulatywały w nieznane zaświaty.

Czuła samotna kobieta, pchnięta przez dziwny los na bezdroża myśli i uczuć, nić łączącą jej duszę z tajemniczymi, lecz pokrewnymi zjawami. Wpatrzona i zaczarowana, widziała w orgii szalejącego światła istoty żywe, promienne i piękne, do aniołów Bożych podobne, o srebrzystych, wielopiórych skrzydłach, w diamentowych koronach i barwnych wieńcach na złotych, powiewnych włosach, w szatach niebieskich, zielonych i różowych. Spoglądała w ich oczy pełne zachwytu i namiętnego dążenia, słyszała lekki szelest ich falujących płaszczów, głosy dalekich lutni i harf śpiewających potężny hymn Sprawiedliwości przedwiecznej, surowej i wspaniałej Prawdy, co stworzyła w Duchu i z Ducha świat cały i nadała mu bieg wiekuisty – czy był to ruch najpotężniejszych planet i wielki żar słońca, czy najdrobniejsze wypadki ziemskie i trwający chwilę jedną byt najlichszych istot.

Kobieta, marząc w tęsknym zmroku i ciszy fiordów, wiedziała, że jakieś wielkie, potężne duchy wyzwoliły się z krępujących więzów i mknęły w przestworza, aby stanąć przed Sprawiedliwością ze spiżu, przed Prawdą z twardego kryształu i zanieść wieść o nich ludziom-braciom, tęskniącym bezsilnie, marzącym w rozpaczy, łaknącym i spragnionym w pustyni szarego życia…

Elza Tornwalsen, żona garbusa Waege, kobieta, dla której bez jej woli i wiedzy lala się krew, wybuchało zarzewiem pożądanie, szczękała nielitościwymi kłami udręka – czuła wyraźnie, jak muskały ją promienne skrzydła duchów, jak zaglądały w jej serce źrenice świetlanych zjaw, i słyszała skierowaną do siebie pieśń, brzmiącą jak dalekie echo.

Gdy na północnej połaci nieba wykwitła tęcza wielobarwna, a pod nią świetlany krzyż, Elza wzdrygnęła się i dłonie przycisnęła do piersi w zachwycie i porywie modlitwy.

Zrozumiała bowiem w onej chwili kosmicznego objawienia, że wszystko powstało z matki Męki.

Męka tęsknoty i szukania zrodziła syna i małżonka. Ducha Porywu. Było to pierwsze bóstwo, z chaosu i zgiełku ulepiające Ład i przedwieczne Prawo, przekształcające je w nowe formy, gdy Męka gnała Ducha wzwyż i w dal.

Pojmowała zachwycona rybaczka, że Męka i Duch-Poryw prowadzą śmiertelników ku wielkim, nieznanym, wzrokiem i umysłem nie ogarniętym celom, że wytwarzają burzliwe wiry, pochłaniające rzesze innych ludzi – aż zdruzgoczą słabych, a silnych wyniosą na słońcem zalany brzeg, gdzie radosne, pełne wonnych kwiatów łąki, zielone góry i czyste, szemrzące potoki dadzą zapomnienie i ukojenie po straszliwej, śmiertelnej walce.

– Błogosławiona bądź, męko moja! – szeptała bezdźwięcznie kobieta i spokój łagodny wstępował do wzburzonej duszy.

Gdyby Elza Tornwalsen umiała wypowiadać swoje myśli i gdyby rzuciła je ludziom zgromadzonym w zasypanej śniegiem i skutej lodem kotlinie Numy, niejeden z niedawnych zbrodniarzy w porywie modlitwy i w zachwycie przebaczenia wzniósłby oczy ku niebu – tej niezgłębionej kolebce światów i zjawisk, ucichłyby na zawsze miotające myślami nienawiść i lęk, rozwiałyby się dręczące zwątpienia, zmalały troski i drobne cierpienia.

Tęskna kobieta mogła.wszystko wyczuć, lecz nie umiała wyrazić myśli swojej słowami. Mowa stawała się dla niej w tych chwilach piorunem rozszczepiającym w radosny dzień wiosenny młody, pełen soków świerk, bezmyślnie i bezczelnie gwizdaną piosenką w półmroku kościoła przed bladą postacią Ukrzyżowanego, zgrzytem stali po szkle, plamą gorącej krwi na zimnych płatkach białej, rozkosznie rozwiniętej róży…

Nic nie mówiąc, szła do pracy, zamyślona i ukojona.

Ludzie powoli przyzwyczaili się do zjawisk północnej zimy i pracowali bez wytchnienia, znajdując w znużeniu ratunek przed dręczącą ich trwogą i tęsknotą.

Pitt Hardful, siedząc w swojej izdebce, długie godziny spędzał w zadumie nad swoim przyszłym życiem. Dziwił się samemu sobie, że wszystkie myśli jego, zamiary i marzenia urywały się z chwilą, gdy widział siebie otoczonego podziwem i szacunkiem rodziny i znajomych w rodzinnym mieście. Raczej nawet tylko podziwem, wywołanym zawiścią z powodu jego bogactwa i lękiem przed jego surową, obojętną twarzą i twardym, pogardliwym spojrzeniem zimnych oczu.

Rozumiał, że dążenie do zemsty zatruło mu duszę do dna.

Gdy był kiedyś w takim nastroju, zapukano do izby. Było to po północy. Robotnicy dawno już spali. Jakaś niezwykła przyczyna mogła sprowadzić do niego tak spóźnionego gościa.

Otworzył drzwi i ujrzał wchodzącego Niemca Szuberta, pełniącego dyżur nocny przy składzie ze złotem. Mały, wąsaty człowiek, cały otulony futrem, w czepku z podwójnej skóry renifera, miał grube sople lodu na wąsach i czerwoną od mrozu twarz.

– Ujrzałem światło w waszym oknie, kapitanie, i przyszedłem zameldować… Coś się dzieje niezwykłego na północnych stokach Numy – dochodzi stamtąd wycie setek wilków, jakieś jęki i skowyt. Na człowieku i bez mrozu skóra cierpnie!

– Czy wszyscy ludzie są w barakach? – zapytał Pitt.

– Zdaje się, że nikt przed wieczorem nie wychodził z obozu – odparł Szubert.

– Nie mogę się jeszcze ruszać – rzekł Hardful – więc idźcie do kapitana Nilsena i zróbcie, co on każe.

Robotnik wyszedł i wkrótce Pitt usłyszał, jak powracał razem z Olafem Nilsenem, którego głos doszedł uszu Białego Kapitana. Norweg mówił:

– Musimy się najpierw przekonać, czy wszyscy ludzie Są w obozie, bo gdyby kogoś brakowało – musimy natychmiast iść na poszukiwanie.

W pól godziny później Nilsen wszedł do izby Pitta.

– Wszyscy na miejscu – rzekł. – Widocznie wilki otoczyły stado jeleni i walczą z nimi. Jutro wyszlę Rynkę, aby sprawdził, co się tam stało. Wilki pozostawią na śniegu ślady, bo istotnie dużo się ich tam zgromadziło., Taką muzykę urządziły, że nawet spłoszone ptactwo leci z tamtej strony, psy samojedzkie chyba dostaną chrypki, tak ujadają, a żaden nosa poza koczowisko nie wysuwa.