– Dobrze się zaczaili! – zauważył Nilsen i przystawiwszy tubę do ust, krzyknął:
– „Witeź"! Czekam na ładunek.
– Hola! – natychmiast nadbiegł z żaglowca głośny okrzyk. – Greckie towarzystwo transportowe „Pireus". Czy to kapitan Nilsen mówi?
– Tak! Bądźcie gotowi na przyjęcie łapanki. Musimy dobrze obciągnąć liny, bo będzie nas biło burtami, a niebawem dunuga przyjdzie; na północy szturm szalał podobno…
Zaczęło się ostrożne posuwanie naprzód, warkot śruby, ciche odgłosy komendy, nareszcie szmer rozwijającej się w powietrzu linki, plusk cum padających do wody i – cisza.
Szoner Nilsena i barkasa Greków stały obok siebie, mocno uwiązane grubymi cumami, idącymi od rufy i dziobu.
Przerzucono chodniki pomiędzy burtami i Grecy zjawili się na pokładzie „Witezia".
– Kto z panów jest tu pełnomocnikiem? – zapytał Pitt. – Proszę za mną do biesiadni! Niedługo trwało ładowanie, bo sprawna załoga uwijała się szybko i umiejętnie. Gdy zaś
Nilsen wszedł do kajuty, Pitt zwrócił się do niego, wskazując na siedzącego Greka:
– Pan Panopulos na firmowym papierze wypisał nam zlecenie oddania ładunku na składy syryjskiego kupca Janisa w Casablance i wysyła telegram do niego, aby barkasa spotkała nas gdzieś przed Mehdiya. Przeładujemy kulomioty na barkasę, a ź resztą towarów pójdziemy do Casablanki. Firma „Pireus" ufa kapitanowi „Witezia" i wypłaciła gotówką koszta przewozowe. Oto są pieniądze, kapitanie! Nilsenowi oczy błysnęły, lecz pohamował się i rzucił:
– Ali right!
– Teraz, kapitanie, proszę pomówić o szczegółach z panem Panopulosem, ja zaś ułożę telegram do firmy Janis.
Po kilku minutach Pitt podał Grekowi blankiet telegraficzny i otrzymawszy podpis, opuścił biesiadnię. Nilsen nalał dwie pełne szklanki dobrej, szkockiej whisky.
– Wypijmy za pomyślność wyprawy! – mruknął.
– Chętnie! – odparł Grek. – Szczęśliwej drogi, powodzenia! Trącili się szklankami, gdy nagle kapitan podniósł głowę i zaczął nadsłuchiwać.
– Co się stało? – zapytał Grek.
– E-e, nic! Fala się podnosi! – odpowiedział Nilsen, nie spuszczając oczu z drzwi kajuty. Nie czekał długo, gdy otwarły się drzwi i wszedł Pitt. Był spokojny i miał jak zwykle
obojętną twarz i mocno zaciśnięte usta.
– Jak tam z ładowaniem, sztormanie? – zapytał kapitan.
– Wszystko skończone! – odparł Pitt. – Już płyniemy, tymczasem na żaglach, aby trochę się oddalić po cichu i nie zwracać na siebie uwagi portowych dozorców. Telegram pana oddałem, jeszcze dziś go wyprawią ludzie pana.
– Jak to? – wrzasnął Grek. – Ja też płynę?
– Istotnie, pan płynie razem z nami, panie Panopulos – odpowiedział Pitt, zapalając fajkę. – Najlepiej będzie, gdy pan osobiście odda swoje towary firmie Janis. My przecież, jak dorożkarze, wieziemy, ale nie możemy załatwiać cudzych spraw, niezupełnie zwykłej miary. Zresztą na powrotnej drodze bezpłatnie odstawimy pana do któregoś z francuskich portów. Tak będzie najlepiej! Pan będzie spokojny, kapitan też, młoda Portugalia otrzyma kulomioty, bo przecież pan nie zechce, żeby ten ładunek dostał się w ręce urzędników komory celnej, policji lub konsula starego rządu lizbońskiego? Pan przecież wie, czym to może grozić?!
– To gwałt! – znowu wrzasnął Grek.
– Piękny mi gwałt, skoro pan o nim mówi przy szklance whisky! – zaśmiał się sztorman,
pykając fajkę.
Nilsen, oparłszy na stole potężne ramiona, trząsł się ze śmiechu. W tej chwili zahuczała maszyna „Witezia". Statek drgnął i dygocąc, nabierał coraz większego rozpędu. Z pokładu doniosła się komenda bosmana:
– Strychuj żagle! Zapalić sygnały! Westa na wodę! Pełny bieg!
– Płyniemy jak się należy! – wrzasnął kapitan.
– I ja… płynę… – jęknął Grek.
– Pan odbędzie przyjemną podróż w miłym towarzystwie – uspokoił go Pitt. – Ludzie pana powiadomią jutro firmę „Pireus", że pan postanowił osobiście doprowadzić ładunek do miejsca przeznaczenia. Zabierze to panu jakieś dziesięć dni… Po prostu – sielankowa wycieczka!
Grek błyskał na sztormana złymi oczami, lecz milczał. Kapitan zataczał się ze śmiechu i pił szklankę po szklance whisky.
O czwartej z rana wypadła waruga Pitta. Gdy stanął na mostku, zjawił się przy nim Nilsen.
– Sam będę uczył was, mister Siwir! – rzekł.
– Doskonale! – rzekł Pitt. – Dziękuję, bo dobra to będzie szkoła dla mnie. Ale chciałem powiedzieć kapitanowi, że to, co zrobiłem, nie jest zupełnie… po dżentelmeńsku. Chciałem tylko pokazać wam, co mogę i co umiem. Nie chcę więcej robić transakcyj z towarami, do których nie warto dopuszczać urzędników celnych!
– No, no! – rzekł pojednawczym głosem Nilsen. – Jakoś tam będzie!
– Więcej tego nie będzie nigdy, mój kapitanie! – zawołał Pitt. – Nie chcę tego ani dla siebie, ani dla was, ani dla „Witezia".
– Cóż ja wtedy będę robił? – zamruczał kapitan i groźnie podniósł głowę. – Pszenicę woził luzem, holował krypy w portach?
– Co macie w projekcie po tej rucie? – zapytał sztorman. Nilsen zawahał się przez chwilę, lecz odpowiedział:
– Popłyniemy na północ, do Oceanu Lodowatego. Powieziemy tam alkohol dla dzikich rybaków i zmienimy go na kość morsów, fiszbin, mrożone jesiotry, które sprzedamy w portach norweskich.
– Dobrze, pomyślę o tym! – rzekł Pitt, patrząc na kompas i kręcąc sztorwał, aby nadać „Witeziowi" wskazany przez kapitana kierunek.
, Wkrótce kapitan poszedł na dek, aby się przekonać, czy ułożone w rumie skrzynie z bronią dobrze przykryto towarami, leżącymi przedtem na rufie.
O dziesiątej rano na mostku kapitańskim stanął Otto Lowe i dźwięcznym głosem rzekł:
– Wydzwonię sygnał trzeciej warugi. To moja zmiana, sztormanie!
Pitt przyjrzał mu się uważnie. Był to młody człowiek, wysoki, wiotki, o małych rękach i dużych, spokojnych oczach. Delikatny zarys ust i brak śladów zarostu nadawały mu wygląd kobiety. Jednak miał opaloną na brąz skórę, a muskularne ręce i nogi zdradzały niepospolitą siłę.
Pitt pokazał mu kierunek ruty i odszedł.
Gdy schodził z mostku, spostrzegł majtka. Udo Ikonena, ukrytego za zwojem lin i stosem beczek. Z ciekawością wyciągał szyję, przypatrywał się temu, co się dzieje na mostku, i obracając głowę ostrożnie, podsłuchiwał.
Spostrzegłszy sztormana, udał obojętnego i zaczął nabijać fajkę tytoniem, gwiżdżąc jakąś piosenkę.
NA MORZU
Śródziemne Morze było spokojne i „Witeź" szybko zdążał do Gibraltaru. Warugi zmieniały się jedna po drugiej. Biły sygnały na zmianę ludzi na mostku kapitańskim. Nic nadzwyczajnego nie wrywało się do codziennego życia marynarzy.
Żeby czeladź okrętowa nie wychodziła z wprawy, kapitan wydawał rozkazy szorowania pokładu, suszenia i zwijania na nowo żagli, malowania burty szonera i jego masztów.
Sam pracował na równi z innymi majtkami. Za jego przykładem szedł też Pitt, uważnie przyglądając się życiu i czynnościom marynarskim, odbywał swoje warugi i jak cień chodził za bosmanem Rybą, aby jak najprędzej posiąść wszystkie tajemnice służby okrętowej.
Od Olafa Nilsena uczył się innych rzeczy, bo różni też to byli ludzie: kapitan i bosman „Witezia". Nilsen, jako dowódca, był mózgiem statku, bosman – jego mięśniami.
Toteż w kapitance, czyli małej oszklonej izdebce na mostku, nowy sztorman starannie studiował mapy nawigacyjne, tablice astronomiczne, angielskie, niemieckie i hiszpańskie przewodniki nitowe, gdzie były opisane wszystkie drogi morskie, mielizny, rafy, miejsca głębinne – czyli bełki, farwatery, porty, baki, flagi sygnałowe, bandery; wertował podręczniki portowe, celne, taryfowe i armatorskie; szczegółowo – z pomocą mechanika Mikołaja Skalnego, ponurego rybaka, Kaszuba z brzegów Puckiej Zatoki – znajomił się z maszynami i innymi mechanizmami szonera; godzinami przesiadywał przy busoli, lagu – mierzącym szybkość biegu statku, lub przy barometrze i uparcie pracował nad sekstansem, usiłując robić jak najściślejsze określenie położenia okrętu na morzu.
To nie przeszkadzało mu wraz z innymi brać się za szwabel, czyli miotłę z lin, i myć pokład albo wisieć na lesicy nad pieniącymi się strugami odrzucanymi dziobem statku i pędzlem malować jego zardzewiałą burtę.
Jednak Pitt był niezadowolony, gdyż wiatr się nie zrywał, żegluga była łatwa – i już prawie wszystko umiał, co było niezbędne dla służby na statku płynącym przy dobrej, cichej pogodzie.
– Kapitanie! – poskarżył się nareszcie Nilsenowi. – Gdy tak będzie zawsze, pozostanę na wieki ciurą! Przy takim morzu nawet niemowlęta nie wypuszczając smoczka z ust mogą być marynarzami.
Kapitan uśmiechnął się.
– Byliście ciurą jak się widzi – powiedział – lecz teraz, mister Siwir, już zaawansowaliście. Jesteście frycem – marynarzem, który wszystko umie… na lądzie.