Biały płaszcz w brązową kratę
Kazimierz
LOZOWICZ
Kazimierz Korkozowicz
Biały płaszcz
w
brązową kratę
i@|@
іВіДЗ
Krajowa Agencja Wydawnicza
Układ typograficzny okładki i karty tytułowej: Teresa Cichowicz-Porada Fotograficzny projekt okładki:
Jan i Waldyna Fleischmann Redaktor: Maria Serafińska Redaktor techniczny:
Edward Remiszewski Korektor:
Zespół
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄŻKA-RUCH”, WARSZAWA 1975 Wydanie I.
Nakład: 100.000 + 260 egz.
Objętość: ark, wyd. 8,46 ark, druk. 7,26. Papier offsetowy ki. V, 70 g 70X100. BI.
Nr prod. XII-5/1800/75.
Zam. 882/75. Z-019-2454.
Skład, druk i oprawa:
Drukarnia Narodowa Z-1 Kraków,
ul, Manifestu Lipcowego 19,
Cena zł 22,—
Poprzez senne zamroczenie, kiedy to świadomość jeszcze nie osiągnęła pełnej sprawności, ale już na progu władzy nad zmysłami, doszedł Parzystego cichy szept:
— Karolu... No, Karolu...
Szept ten rozwiał resztki zamroczenia, przekora kazała mu jednak udawać, że nadal pogrążony jest we śnie, a natarczywość wezwania wzmogła tę przekorę. Leżał więc dalej na boku, z ramieniem podłożonym pod głowę i oddychał głęboko, nie otwierając oczu. Dziewczyna lekko trąciła go w ramię i powtórzyła:
— Karolu... No, Karolu...
Po chwili zorientował się, że leży w łóżku sam. Następnie usłyszał stuk zdejmowanej z widełek słuchawki i cichy szmer obracanej tarczy. Odgłosy te początkową, żartobliwą przekorę zamieniły w świadome postanowienie zachowania pozorów głębokiego snu.
Lekko, nieznacznie rozwarł powieki. W pokoju panował srebrzysty półmrok, gdyż światło latarni ulicznej przedzierało się przez zaciągniętą zasłonę, znacząc kontury mebli i dziewczyny, nachylonej nad aparatem.
Światła tego wystarczyło, by mogła odczytać cyfry na tarczy. Usłyszał strzępy słów.
— ...u koleżanki...na Ochocie... Wróciłyśmy właśnie
z miasta..
daj spokój, gadasz głupstwa...
tak... rozumiem... — potem z pewnym zniecierpliwieniem — tak, słyszałam, pod dwudziestym szóstym... ale gdzie jest ta Gradowa?
— ...dobrze, będę...
Ledwie dosłyszalnie stuknęła ostrożnie odłożona słuchawka. Dziewczyna wsunęła się pod kołdrę i objęła ramieniem szyję Karola, przyciągając go ku sobie. Teraz mógł już zaniechać udawania, gdyż zaistniała przyczyna przebudzenia.
Wkrótce potem zasnął naprawdę, mocno i bez snów.
Kiedy obudził się, stwierdził, że jest sam. Sięgnął po zegarek. Była już ósma. Zerwał się z pościeli i wtedy zauważył na stoliku kartkę papieru z pośpiesznie nakreślonymi słowami: „Dzień dobry — Anka”.
Alarm wszczęła sprzątaczka, kiedy po przybyciu do pracy znalazła w ubikacji, przeznaczonej częściowo do przechowywania jej sprzętu, skrępowanego strażnika.
Jak następnie stwierdzono, gorszy los spotkał drugiego, któremu został powierzony bezpośredni nadzór nad pokojem kasy. Leżał tuż za drzwiami z głęboką raną w plecach, w kałuży krwi.
W pokoju nic nie wskazywało, że odbyła się w nim walka, poza jednym przewróconym krzesłem. Przedmioty znajdujące się na obydwóch biurkach — jedno należało do kasjera, drugie do jego zastępcy — leżały na swoich miejscach. Jedyne okno, zabezpieczone solidną kratą, było zaciągnięte zasłoną, a sama krata nienaruszona. Drzwi pancernej kasy, również nie uszkodzone, były uchylone, a cała znajdująca się w niej gotówka — zniknęła.
Dochodzenie objął major Wydma z Komendy Głównej MO. Był to jak na swoją rangę stosunkowo młody, bo trzydziestokilkuletni mężczyzna o suchych, ostrych rysach twarzy i gładko zaczesanych, ciemnych włosach. Używał munduru tylko w koniecznych wypadkach. Wolał ubrania cywilne, których doskonały krój nadawał jego sylwetce frapujący — zwłaszcza płeć piękną — wygląd.
Po usunięciu przybywających do biura i wstrząśniętych morderstwem oraz kradzieżą pracowników, ekipa dochodzeniowa pod kierunkiem porucznika Gersona rozpoczęła pracę, a major, już zorientowany w sytuacji, udał się do dyrekcji zakładów.
— Pan dyrektor przyjechał i czeka na pana majora — przywitała go miedzianowłosa sekretarka. W jej głosie drgało podniecenie, ale słowom towarzyszył uśmiech i zalotne spojrzenie.
Dyrektor Łempicki był otyłym mężczyzną o dużej, prawie łysej głowie. Na widok wchodzącego zdjął grube, czarne okulary i odłożywszy je, uniósł się zza biurka.
Po krótkiej prezentacji wskazał fotele, stojące w rogu gabinetu.
— Jaką sumę zrabowano? — zagaił Wydma, zajmując wskazane miejsce.
Łempicki zagłębił się w swój fotel i gestem pełnym
zafrasowania przesunął dłonią po szerokiej łysinie.
— Dwa miliony osiemset tysięcy i coś tam jeszcze...
Wydma cicho gwizdnął.
— Jak to się stało, że tak duża gotówka została na noc w kasie?
— Pieniądze były przeznaczone na wypłatę. Przypadła ona na wczorajszy dzień, ale musieliśmy ją odłożyć na dzisiaj...
— Dlaczego odłożyliście wypłatę?
— Współpracownik kasjera przyszedł do biura z zapaleniem okostnej i musiał usuwać ząb. Według relacji głównego księgowego, który udzielił mu zwolnienia, miał wyraźny obrzęk na twarzy. Z kolei kasjer nie chciał się zgodzić na pomoc doraźną i wystąpił z wnioskiem o przesunięcie wypłaty na dziś, na co zgodziłem się po porozumieniu z radą zakładową.
— Kasjer nie mógł sam dokonać wypłaty?
— Nasze zakłady mają około dwóch tysięcy pracowników i dużo oddziałów. Jak pan już wie, wchodziła w grę duża suma, on jest odpowiedzialny za wypłatę, nie mogłem więc mu tego nakazać.
Wydma spojrzał w okno, za którym widać było dachy fabrycznych hal, po czym przeniósł wzrok na swego rozmówcę.
— Jak się nazywa kasjer?
— Roman Bielecki.
— A zastępca?
— Jan Urbaniak.
— Co pan może o nich powiedzieć?
— Bielecki to jegomość lat blisko sześćdziesięciu, stary kawaler, bez bliższej rodziny. Z usposobienia to przede wszystkim nudny pedant i to do przesady. Ale właśnie tacy ludzie nadają się na kasjerów. Swoją funkcję pełni już blisko dwadzieścia lat. Był na tym stanowisku, kiedy przyszedłem tu przed ośmiu laty i nie zdarzyło się, by kontrole wykazywały jakieś nieścisłości...
— A ten drugi? Urbaniak?
— Również godny zaufania. Rozpoczął pracę już za mojej kadencji, jakieś pięć lat temu. Ma około czterdziestki, może nieco więcej, również nieżonaty. Znacznie inteligentniejszy od Bieleckiego, bardziej operatywny, więc dobrze się uzupełniają.
— Fakt przesunięcia wypłaty siłą rzeczy był znany wszystkim?
— Oczywiście.
— Nie wie pan, do kogo udał się Urbaniak ze swoim zębem? Macie tu zakładowego dentystę?
— Tak. Jest nim kobieta. Doktor Terla.
— Zatem to ona udzieliła mu pomocy?
— Nie wiem, ale to da się łatwo sprawdzić... — dyrektor wstał z fotela i sięgnął po słuchawkę.
— To później, dyrektorze — wstrzymał go Wydma — załatwię to sam.
Łempicki cofnął rękę, jak gdyby słuchawka go parzyła.
Wrócił na swoje miejsce i otworzył pudełko z papierosami, podsuwając je swemu gościowi. Potem podał zapalniczkę, a Wydma wznowił rozmowę.
— Ilu macie strażników i gdzie pełnią służbę?
— Poza komendantem straży — piętnastu. Pełnią służbę na trzy zmiany. Trzech na terenie zakładów, jeden przy bramie i jeden w hallu biurowca.
— A ten zamordowany?
— Jest to jeden ze strażników terenu, który na tę noc został skierowany do ochrony kasy.
— Jak się nazywa ten drugi, znaleziony w komórce?
— Antoni Herman,
— Co pan może o nim powiedzieć?
— Tak dalece nie znam szeregowych pracowników. Jeśli pan sobie życzy, polecę personalnej, by przyniosła jego teczkę.