Wiedziałem już coś niecoś na ten temat, bo w kieszeni miałem jej fotografię, ale parsknąłem śmiechem.
— Urocza złodziejka!
— Dużo rzeczy robi się dla przeżycia jakichś wrażeń, przygody lub po prostu dla hecy. Ważne jest jednak to, co znajduje się pod powierzchnią.
— Tego przecież nie wiesz. A jej styl życia, mówiąc delikatnie, nie jest zbyt moralny.
— Mój ty świętoszku! Też mi sędzia!
— Karolku — czyś ty się czasami nie zadurzył?
— Diabli wiedzą! W każdym razie liczę, że podasz mi jej nazwisko i adres.
— Jeśli uznam to za stosowne. Jedno ci mogę powiedzieć — wpakowałem się w kabałę, przy której moja sprawa stała się błahostką. I dlatego żądam twojej dyskrecji.
— A więc dobrze. Obiecuję milczeć dotąd, dopóki złamanie słowa będzie mniejszym złem niż jego dochowanie.
— To żadna obietnica. W tej sprawie tylko ja chcę rozstrzygać.
— Więc niech będzie kompromis. Ustalimy to wspólnie. Nie zdradzę niczego bez porozumienia z tobą.
W gruncie rzeczy pragnąłem podzielić się z Karolem wrażeniami tej nocy. Miałem nadzieję w ten sposób zrzucić z siebie ciężar wydarzeń, których świadkiem się stałem, a także chciałem usłyszeć jego komentarz.
Napełniłem więc na nowo kieliszki i opowiedziałem mu szczegółowo, co mi się zdarzyło. Słuchał w milczeniu pociągając fajkę, a kiedy skończyłem, odezwał się:
— Domyślam się, o co tu chodzi. Nie czytałeś zapewne popołudniowej prasy, więc nie wiesz o włamaniu do Zakładów Metalowych. Łupem złodziei padło około trzech milionów złotych. I właśnie otarłeś się o tę sprawę. Zastanów się teraz, czy możesz nie ujawniać tego, co wiesz?
— Nie mam absolutnie takiego zamiaru! Milicja i beze mnie da sobie radę, a na Teresie zbyt mi zależy!
— Ty wciąż swoje! A dziewczyna? Wygląda na to, że ona uciekła z tymi sześciuset tysiącami. Ale oni nie pozwolą przecież obrabować się z takiej forsy! Właśnie za to zabili przecież swego towarzysza. A więc grozi jej — i to bez dramatycznej przesady — śmiertelne niebezpieczeństwo. To jest drugi powód, równie ważny, aby nie milczeć. Milicja szybko ukróci ten pościg.
— Pozostanie inna pobudka — żądza zemsty. Zresztą milicja sama będzie szukać dziewczyny. Musiała zdawać sobie sprawę, czym ryzykuje. Nie będę więc troszczył się
0 to, czy ją złapią ci albo tamci!
— Tym bardziej, że sam też chcesz ją dopaść — mruknął z przekąsem Karol.
— Ano, właśnie. Jeśli zrobi to milicja, wtedy płaszcz
1 torba pójdą w najlepszym razie do depozytu sądowego, a ja będę ocierał łzy po stracie Teresy.
— Znów Teresa! A nie bierzesz pod uwagę, w jakiej sytuacji znalazła się Anka? Szukasz jej ty, milicja, no i co najgorsze, ci mordercy! Niezłe polowanie na jedną młodą dziewczynę!
— Biedactwo o jasnych loczkach, niewinnej buzi i z kupą ukradzionej forsy w ukradzionej torbie! Skoro była dość cwana, by się na to zdobyć, niech teraz będzie i nadal, by nie dać się złapać!
— I tobie też?
— No, ode mnie grozi jej najmniej. Niech mi tylko zwróci płaszcz i torbę.
Jeszcze przez pewien czas rozmawialiśmy o tej sprawie. Wreszcie, gdy w pokoju światło dzienne zaczęło mieszać się z elektrycznym, Karol przetarł twarz dłonią i wstał z fotela.
— Pora iść. Co masz teraz zamiar robić?
— Pójść śladem pocztówki i zdjęcia.
— Nie potrzebujesz pomocy?
— Na razie nie. Ale w razie potrzeby myślę, że mi jej nie odmówisz. Mimo różnicy zdań.
— Zgoda. A jak zdobędziesz już wiadomości o Ance, daj mi znać.
Potem, kiedy już pożegnaliśmy się, ledwo dotknąłem głową poduszki, już spałem. A wieczorem wyjechałem do Sopotu.
Starszy pan, ubrany starannie i gładko wygolony, najpierw rozejrzał się po małej salce, a potem ruszył ku mrocznemu kątowi kawowego baru, gdzie siedział przy stoliku człowiek w jego wieku, równie siwy,
0 twarzy wyżłobionej bruzdami zmarszczek, które świadczyły o przebytych burzach życia.
— Sie masz... — siedzący podał przybyłemu końce palców.
— Cieszę się, Ziemba, że cię widzę w dobrym zdrowiu — przybyły wolno usiadł na krześle. — Herbatkę — zwrócił się jednocześnie do kelnerki, która przyszła odebrać zamówienie.
— Ano, długo nie widzieliśmy się. Ale starzy kumple nie zawodzą. Chciałeś się ze mną zobaczyć, no to jestem.
— Chciałem, bo mam sprawę. Niech ta siksa poda herbatę, to pogadamy.
— Wiedziałeś, gdzie mnie szukać?
— Przy twoim fachu to nie było trudno. Gości macie dużo, to pewnie i forsę kosisz?
— Jeszcze nie pora na płaszcze, bo to wczesna jesień. Jak zrobi się zimniej, dopiero zacznę wychodzić na swoje.
— No, teraz do rzeczy — stary człowiek zmienił temat, kiedy herbata została podana. — Muszę znaleźć dziewczynę Jabłuszka. Nazywa się Anka. Na pewno bywa
1 u was, pewnie ją znasz?
— Pewnie, że znam. Niczego sobie cizia.
— Dawno była?
Szatniarz zastanowił się.
— A wiesz, że ostatnio jakoś jej nie widziałem. O co chodzi?
— Jest mi winna nieco forsy...
— Tobie?! Ejże, nie myśl, że uwierzę! Jeleń od pożyczek to ty nie jesteś!
— Toteż nie pożyczyłem. Ukradła.
Ziemba cicho gwizdnął.
— Widać nie wiedziała, z kim ma przyjemność!
— Po tej kradzieży gdzieś się ukrywa i trzeba stwierdzić, gdzie. Adres Jabłuszka nic nie da, nie jest na tyle głupia. Może wchodzi w grę jakaś przyjaciółka.
— Dobrze, zrobi się. Ruszę kolesiów z innych knajp i puszczę cynk pomiędzy kelnerami. Ale...
— Wiem — stary człowiek sięgnął w zanadrze i wyciągnął kopertę, którą położył na blacie. — Tu są dla ciebie pieniądze, drugie tyle dostaniesz, jak ją znajdziesz.
— Gdzie mam cię szukać?
— Na kopercie jest numer telefonu. Pytaj o Gustawa. No, a teraz już na mnie czas — stary człowiek wyciągnął z kieszeni kamizelki staroświecki zegarek — mam dziś jeszcze j edno spotkanie.
Położył na stoliku należność za wypitą herbatę i ruszył do wyjścia. Spojrzenie rzucone na zegarek było pretekstem do przerwania bezprzedmiotowej już rozmowy, jaką stała się ona z chwilą przyjęcia propozycji. Niemniej to drugie spotkanie, o którym wspomniał starszy pan, nie było blagą, bo ta często lubi owijać się wokół prawdy. Tyle tylko, że pozostawało do niego sporo czasu, jako że było umówione na jedenastą wieczór. Należało zmienić ubranie, a i wyznaczone miejsce było odległe. Był to boks zbiorowego garażu, stojącego w pobliżu skupiska bloków mieszkalnych w dalekiej, peryferyjnej dzielnicy miasta.
Mogło się zdawać, że bliskie sąsiedztwo bloków niezbyt sprzyja dyskretnemu spotkaniu. Ale garaż stał nieco z boku, do okien zwrócony tylną ścianą, którą prócz tego okalały drzewa i krzaki. Natomiast bramy boksów wychodziły na mały placyk, położony przy uliczce bez zabudowań i nazwy. Po prostu wyasfaltowano ją na zapas, w przewidywaniu dalszej rozbudowy osiedla.
Wejść więc do garażu czy z niego wyjść, zwłaszcza o tak późnej porze, bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi, było sprawą łatwą. Pomieszczenie i stojący w nim samochód nie były własnością starego człowieka. Niemniej miał on klucze od garażu i wozu, a także kartę rejestracyjną. Mógł go używać podług swego upodobania czy potrzeb.
Posługując się ręczną latarką otworzył drzwi i wsunął się do środka. Do spotkania miał jeszcze nieco czasu, który spędził siedząc w ciemnościach i rozmyślając. Tuż przed wyznaczoną godziną zapalił światło, po czym wyciągnął szmatę i zabrał się do wycierania szyb samochodu. Wkrótce usłyszał na zewnątrz ostrożne kroki. Nie przerywał zajęcia, dopóki nie rozległy się trzy dyskretne stuknięcia. Wówczas odwrócił się i powiedział półgłosem: