— Wejdź! Jestem sam.
Drzwi uchyliły się i na czarnym tle nocnych ciemności ukazał się zarys ludzkiej sylwetki. Przybysz był w kapeluszu i płaszczu z nastawionym kołnierzem. Wszedł do oświetlonego wnętrza i zbliżył się do samochodu.
— Dobrze, że już jesteś — odezwał się — bałem się, że będę musiał na ciebie czekać.
— Cześć, Urbaniak, siadajmy do wozu, powiesz mi o co chodzi — stary człowiek pominął wstępną uwagę. — Światło tu zgaszę, to nas nie będzie widać, a my zobaczymy, gdyby ktoś przyszedł...
Kiedy usiedli w samochodzie, Urbaniak zdał szczegółową relację z odbytego przesłuchania.
— Dobrze nie jest — odezwał się głos starego w ciemności — ale jeśli nie stracisz głowy, nic ci udowodnić nie mogą.
— Cholera ich wie! Zaczynam się bać. Powiedz, dlaczego wykończono Jabłuszko? — głos Urbaniaka zdradzał maskowane wzburzenie.
— Bo okradł kumpli. Chyba wystarczy?
— No, pewnie! Ale jak mi to powiedzieli, zrobiło mi się głupio. Nie widziałem żadnego powodu...
— Ale teraz widzisz. Zresztą ta sprawa jeszcze nie zakończona, bo forsę przechwyciła jego dziewczyna.
— Anka? — w głosie Urbaniaka zabrzmiało niedowierzanie.
— Tak, ona. Ale to temat nie na teraz. Mówisz, że wezwali cię na jutro?
— Tak. I myślę, że najlepiej będzie zwiać. Cholera wie, co oni już wywąchali, ale wyglądało, że za dużo.
— Jeśli boisz się stracić nerwy, to pewnie, że lepiej dać nogę. Tylko czy masz dokąd?
— Już to przemyślałem. Mam w Gdańsku przyjaciela, oblatany facet. Forsa jest, a resztę on załatwi. Będzie trochę kosztować, ale mnie przeszmugluje. Musiałbym jednak część doli mieć w miękkich, obojętne po jakim kursie!
Jakiś czas stary nie odpowiadał. Wreszcie spytał:
— A jeśli cię złapią? Wówczas już nie pomoże żadne wypieranie się. Taka ucieczka to przyznanie się do winy!
— Jak dobrze zapłacę, to mnie nie złapią! O to możecie być spokojni.
— Była wprawdzie umowa, że przez pół roku nikt z nas pieniędzy nie ruszy, ale twoja sytuacja wymaga ustępstwa. Skoro obawiasz się, że możesz zmięknąć, to lepiej pryskaj. Jesteś gotów do drogi?
— Gotów. Zabieram tylko małą walizeczkę. Mam ją już na dworcu.
— Dobrze kapowałeś? Nikogo nie miałeś na karku, idąc tutaj ?
— Nawet jeśli był, to mu się urwałem. W tym przejściu na Marszałkowskiej, któreś nam wskazał.
— No, dobrze... Forsę dostaniesz, ale musimy podjechać po nią do Józefowa.
— Część miękkimi?
— Może być, tyle chyba się znajdzie. A kurs zapłacisz taki, jak trzeba, ani grosza więcej. Kumpla żyłować w takiej sytuacji nie będę. Czekaj, wyprowadzę wóz...
Przez miasto przejechali w milczeniu. Dopiero na Wale Miedzeszyńskim Urbaniak odezwał się:
— Podrzucisz mnie do pociągu?
— Ale nie za blisko. O której odjeżdżasz?
— O czwartej z minutami.
— Lepiej na dworcu nie siedź. Zatrzymamy się trochę u mnie, tak żebyś wsiadł do wagonu tuż przed odjazdem.
Znów zapanowało milczenie. Auto z cichym szumem silnika sunęło wśród ciemności nocy, krając ją klinami reflektorów. W refleksach tych świateł ich sylwetki rysowały się na tle szyby czarnymi konturami. Byli już dawno za miastem, kiedy w pewnej chwili ręce starego człowieka zaczęły szarpać kierownicą, która zdawała się niesfornie skakać mu w rękach. Nacisnął gwałtownie hamulec i wóz stanął z piskiem opon.
— Niech to diabli, przednia guma! Trzeba ją wymienić!
Wysiadł z wozu i na chwilę nachylił się nad kołem.
Potem obszedł maskę, ukazując się na chwilę w ostrym świetle latarni, i oglądał następną oponę. Wreszcie wyprostował się i skinął na towarzysza.
— Chodź, musisz mi pomóc. Zobacz, jak ją poszarpało...
Urbaniak wysiadł i podszedł do koła. A kiedy schylił się, szukając uszkodzenia, nad jego głową uniósł się duży francuski klucz.
Opadł, wgniatając wierzch kapelusza w kości rozbitej czaszki.
Potem stary człowiek zepchnął ciało ze zbocza nasypu, po którym w tym miejscu biegła szosa. Potoczyło się w dół, pomiędzy rosnące tam krzaki. Stał chwilę, starając się przebić wzrokiem ciemności. Wreszcie usiadł za kierownicą i ruszył przed siebie. Wkrótce dostrzegł boczną drogę, cofnął wóz i zawrócił w stronę miasta.
Po powrocie z oględzin zwłok Wydma siadł za biurkiem, wyciągnął papierosy i podsunął paczkę porucznikowi. Ten skinął tylko głową i również bez słowa podał majorowi palącą się zapalniczkę. Dopiero kiedy pierwszy dym rozpłynął się w powietrzu, przerwał milczenie.
— No, więc jest i numer drugi. Nasz przeciwnik zaciera ślady, i to dość pośpiesznie. Kto go znalazł?
— Rolnik z pobliskiego gospodarstwa. Ma nad Wisłą łąkę.
— Nieźle mu rozwalili łeb...
— Czysta robota. Żadnych śladów.
— Wasz wczorajszy strzał był celny, ale też spowodował szybką reakcję. Na swoje nieszczęście Urbaniak zdołał się wymknąć spod naszej obserwacji.
— Drogo to go kosztowało, ale i nas też. Nie spodziewałem się, że byłem tak blisko tego szczupaka, który krąży gdzieś w mrocznej głębi. Umyślnie nie docisnąłem do końca Urbaniaka. Chciałem dać mu czas na skruszenie i byłem ciekaw, z kim podzieli się wrażeniami... Porucznik skinął głową.
— No i z kimś się podzielił, ale my nie wiemy z kim. Ale w tym wyjaśnieniu, które usłyszałem, czuć trochę swędu samokrytyki, proszę przełożonego...
Wydma uśmiechnął się.
— To prawda. Bo niestety tylko pozytywny wynik się liczy. Nie udało się — jesteś fuszer, udało się — nieomal geniusz.
— Słoneczko zajrzy i w nasze okienka. A wracając do rzeczy, chciałbym sobie jeszcze raz przeczytać protokoły i raporty. Może gdzieś tam da się jednak pochwycić koniec nitki.
— Nawet wiem gdzie.
Gerson popatrzył z zaciekawieniem na majora. Ten wstał zza biurka i skierował się ku ogniotrwałej kasie, stojącej w rogu gabinetu. Wyjął z niej teczkę, którą rzucił przed porucznikiem.
— Nie daje mi spokoju pytanie, w jaki sposób włamywacze dostali się na teren zakładów, bo, jak mówiłem, nie wierzę w to podsunięte nam okno. Pozostawałyby więc tylko wartownia i hall wejściowy... Poczekaj — Wydma wyjął teczkę z rąk porucznika, który właśnie ją otwierał — znajdę prędzej. Oto jest...
Przytrzymał dłonią otwarty plik dokumentów i zaczął czytać: „...coś około dwudziestej drugiej wyszedł z biura Bielecki. Zatrzymał się w przejściu wartowni i zwrócił mi uwagę, żebym dobrze czuwał, bo w kasie są pieniądze. O tym wiedziałem, bo wypłata została przełożona na następny dzień. Kiedy Bielecki odszedł, nikogo już nie było. Tylko nieco później, jak zwykle, zaszedł na wartownię Herman, bo jako starszy strażnik ma we zwyczaju sprawdzać, czy który z nas nie przy śpi. Wypaliliśmy po papierosie i Herman wrócił na swój posterunek. Reszta nocy minęła spokojnie i dopiero od sprzątaczek dowiedziałem się, co się stało...”
— A więc nie zaszło nic godnego wzmianki! Dla niego noc minęła spokojnie! A to, że jednego strażnika zabito a drugiego obezwładniono, uszło zupełnie jego uwadze.
— Akcja miała przecież miejsce w innym budynku i sprawcy działali cicho. Nóż, to nie rewolwer. Nie widzę w tym nic niezwykłego... — Porucznik zdawał się nie podzielać irytacji przełożonego.
— Mimo to trzeba przesłuchać tego człowieka wyjątkowo dokładnie. Wezwij go jeszcze raz, sam z nim porozmawiam. A potem, Stefanku — ta dziewczyna. Musimy ją, do licha, wreszcie znaleźć!