— Wszystkie podane przez siostrę adresy zostały sprawdzone, ale to nie wniosło nic nowego. Nie odwiedzała tych krewnych już dawno.
— Jak to? A ciotka, u której jest zameldowana?
— Z tym jednym wyjątkiem, ale i ona nie widziała siostrzenicy od tygodnia.
— Może ją kryje?
— Możliwe, ale raczej nie. To poczciwa kobiecina. Jest rozgoryczona i ma żal do podopiecznej, ale odniosłem wrażenie, że wynika to z jej przywiązania do dziewczyny.
— A więc jeżeli coś wie, to ci tego nie powiedziała. Bała się jej zaszkodzić.
— Tak... — porucznik podrapał się za uchem — to istotnie możliwe. Pogadam z nią jeszcze raz.
— Nie, to też biorę na siebie. Sam też porozmawiam z fryzjerem, tym z Nowolipek. Może uda się tam coś wyłuskać.
— Jest jeszcze Karol...
— Ach, ten dziennikarz! O ile jest nim naprawdę, bo są dwa zawody, na które młodzi ludzie najczęściej podrywają dziewczęta — film i prasa. Zapewne tak będzie i w tym wypadku.
— Trzeba spróbować. Ciekawe, ilu może być dziennikarzy o imieniu Karol?
— No, nalatasz się nielicho — nie bez satysfakcji w głosie rzucił major. — Ale masz informacje, które powinny ułatwić ci zadanie — a mianowicie wiek i wygląd kandydata. Lat chyba nie więcej niż trzydzieści i dobra prezencja, skoro dziewczyna zawróciła sobie nim głowę.
— Zawróciła sobie nim głowę, bo pewnie przespali się... — mruknął porucznik.
— Tak, to przyśpiesza proces uczuciowy, zwłaszcza u kobiet.
— Och, szefie, żebym to ja miał taką praktykę... — westchnął porucznik.
Wydma udał, że nie dosłyszał komentarza i mówił dalej:
— Zbyt dużo po tym tropie sobie nie obiecuj, bo jeśli nawet okaże się, że ów Karol jest dziennikarzem i odszukasz go, to przecież dopiero się poznali, więc wiele o dziewczynie nie będzie wiedział. A kontakt zerwała i z nim...
— Ale i to coś może dać.
— Nie zastanawia cię, dlaczego dziewczyna tak starannie zaciera za sobą ślady? Czyżby była w tę sprawę wmieszana bardziej niż nam się zdaje?
— To właśnie podejrzewam.
Notatki Anatola Sarny
Adres pensjonatu Biała Mewa ustaliłem już na postoju taksówek przy dworcu, a po dziesięciu minutach byłem na miejscu.
Pensjonat znajdował się w pobliżu parku, położonego przy plaży południowej. Dwupiętrowa willa o łamanym dachu, z datą 1910, umieszczoną na kolistym zwieńczeniu frontowej ściany. Była już druga połowa września, więc nie miałem trudności z otrzymaniem pokoju. Czarnowłosa dziewczyna wniosła moją walizeczkę na górę, obiecując rychłe śniadanie. Po jakim takim ogarnięciu się i odświeżeniu, zszedłem do jadalni.
Istotnie, śniadanie już na mnie czekało. Sezon już się skończył więc tylko parę stolików było zajętych. Jedząc, szukałem wzrokiem kierownika czy też właściciela pensjonatu. Ustaliłem, że to kobieta, siedząca w rogu sali. Rozmawiała z jakimś jegomościem. Czekałem na sposobność rozmowy. Wreszcie kobieta została sama, więc wstałem i podszedłem do niej. Skinienie głowy było odpowiedzią na pytanie, czy może poświęcić mi nieco czasu.
— Mam pewną trudność — rozpocząłem zawczasu przemyślaną rozmowę — z której bez pani pomocy nie wybrnę.
— Cóż to za trudność? — zainteresowała się.
Sala była już prawie pusta, mogłem więc mówić względnie swobodnie.
— Przyjechałem tu, niestety, nie na odpoczynek, ale też i nie służbowo — zastrzegłem z uśmiechem — bo nie jestem ani dziennikarzem, ani inspektorem kontroli. Jestem plastykiem z Warszawy, oto moja legitymacja... — wyciągnąłem książeczkę i położyłem przed nią po rozłożeniu. — I jeśli chcę prosić panią o informację, to w
swojej ściśle prywatnej sprawie.
Kobieta zatrzymała wzrok na legitymacji, po czym przeniosła go na mnie. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, wreszcie odwróciła spojrzenie i uśmiechnęła się. Był to pierwszy uśmiech, który pojawił się na jej nieruchomej dotychczas twarzy.
— Bardzo pan uroczyście zaczął rozmowę. W czymże to mogę panu pomóc?
— W lipcu tego roku byłem w Sopocie i przebywała tu również pewna dziewczyna. Mówiła, że mieszka w pani pensjonacie. Proszę, oto ona — wyciągnąłem fotografię i z bijącym sercem czekałem na reakcję mojej rozmówczyni. Odetchnąłem z uczuciem ulgi, kiedy ta, rzuciwszy tylko okiem na zdjęcie, zawołała:
— Ach, to panna Elmer! Pamiętam ją doskonale!
— Tak, właśnie, Anka Elmerówna... — powtórzyłem z pewną siebie miną, bo wreszcie dowiedziałem się przynajmniej nazwiska. — Bardzo... — zawiesiłem głos na krótki moment — zaprzyjaźniliśmy się i dlatego dała mi to zdjęcie... Na odwrocie jest dedykacja, proszę, niech pani przeczyta na dowód, że mówię prawdę...
Pani kierowniczka odwróciła zdjęcie i przeczytała półgłosem słowa, które sam napisałem jeszcze w Warszawie, obmyślając scenariusz tej rozmowy: „Abyś Tolu zbyt prędko mnie nie zapomniał — Anka”. Pod tym była data i rok.
W spojrzeniu kierowniczki ujrzałem iskierki rozbawienia, co dodało mi otuchy.
— No, dobrze, ale co ja mam tu do powiedzenia?
— Zaraz wyjaśnię. Przy rozstaniu, bo niestety musiałem wyjechać wcześniej, Anka dała mi swój adres w Warszawie i proszę pani... ja go zgubiłem!
— No to bardzo współczuję. Ale cóż na to mogę poradzić?
— Przyszło mi na myśl, że w książce meldunkowej pensjonatu zanotowane są miejsca stałego pobytu przyjezdnych. Wsiadłem więc w pociąg i zjawiłem się u pani...
— Przyjechał pan specjalnie po ten adres?
— Przecież nie mogę stracić takiej dziewczyny!
— Prościej było pójść do biura ewidencji ludności w Warszawie.
Na taką uwagę byłem jednak przygotowany.
— Ależ oczywiście, byłem, proszę pani! Tylko że kobiet o tym nazwisku jest tam kilkanaście, a ja nie byłem pewien, czy Anka nie jest skrótem od jakiegoś innego imienia.
— Ach, wy młodzi! — kierowniczka roześmiała się i wstała z krzesła. — Niech pan zaczeka, zaraz poszukamy.
Przyszła niebawem z książką w czarnej oprawie i położyła ją przede mną.
Wracałem do Warszawy w nadziei, że moja gonitwa za tą przeklętą dziewczyną dobiega końca. A był po temu najwyższy czas, bo przecież już tylko sześć dni dzieliło mnie od powrotu Teresy. Przyjechałem jednak zbyt późno, by natychmiast udać się pod zdobyty adres. Poszedłem tam następnego dnia rano.
Drzwi otworzyła mi starsza pani, szczupła i drobna, o siwych włosach poskręcanych w drobne loki. Jej twarz była pokryta zmarszczkami, ale oczy zachowały niemal młodzieńczy blask.
— No i po co takie dzwonienie — przywitała mnie fuknięciem, bo istotnie pod wpływem dobrego nastroju nieco dłużej przetrzymałem palec na guziku dzwonka.
— Przepraszam najmocniej! Czy zastałem Ankę?
— Co, znów to samo? Przecież już raz wam mówiłam!
— Jak to, znów...? — zdziwiłem się — mam do niej bardzo ważną, ściśle prywatną sprawę.
— To pan nie z milicji?
— Ale skądże! Może mi pani jednak poświęci trochę czasu? Trudno mi wyjaśniać sprawę w przedpokoju...
Staruszka obróciła się, rzucając mi przez ramię:
— Proszę, niech pan wej dzie...
Wprowadziła mnie do schludnego pokoiku ozdobionego różnymi zasłonkami, serweteczkami i porcelanowymi figurkami. Wskazała fotelik pod oknem, sama siadła na drugim.
— Cóż to za prywatna sprawa? Czyżby Anka znów coś nabroiła?
— Z pani słów wnioskuję, że często jej się to zdarza — odpowiedziałem wymijająco, by najpierw zasięgnąć nieco więcej informacji o dziewczynie. — Zainteresowanie milicji istotnie niczego dobrego nie wróży...
— Wróży, nie wróży, mniejsza z tym — burknęła niechętnie staruszka — ale ten milicjant, co tu był, to przynajmniej sympatyczny chłopak, czego nie można powiedzieć o innych...