— Czyżbym się wydał pani niesympatyczny? — spróbowałem zażartować.
— Nie miałam pana na myśli!
Znów otrzymałem opryskliwą odpowiedź, nie wróżącą niczego dobrego dalszemu przebiegowi naszej rozmowy. Ale jak się okazało, mimo tej opryskliwości starsza pani dała się wciągnąć w pogawędkę. Obrzuciła mnie krótkim spojrzeniem, po czym mówiła dalej marszcząc brwi:
— Był tu potem jeszcze ktoś... Nie podobał mi się, bo jakiś taki... niedomyty. Dałam mu więc odprawę i, jak się okazało, dobrze zrobiłam. Zaraz szelma zwąchał się z naszym dozorcą, pijanicą, i musieli pójść na wódkę, bo widziałam, jak razem wchodzili do tego baru naprzeciwko — kiwnęła ręką w stronę okna.
— A o co temu milicjantowi chodziło?
— To był oficer, porucznik... Pytał o Ankę, też chciał wiedzieć, gdzie może ją znaleźć. Ale ja nic mu nie powiedziałam...
Staruszka zacisnęła usta, przybierając stanowczy wyraz twarzy. A więc jednak coś o dziewczynie wiedziała.
— Wróćmy jednak do mego kłopotu. Kiedy oczekuje pani powrotu panny Anki?
— Wyjechała i nie powiedziała ani dokąd, ani kiedy wróci.
To był poważny cios, lecz pamiętając mimowoli rzucone słowa staruszki, kontynuowałem rozmowę.
— Więc naprawdę nie otrzymam od pani żadnej informacji? Ta sprawa ma dla mnie ogromne znaczenie. A sądzę, że dla Anki również — dorzuciłem znacząco.
Staruszka spojrzała na mnie spod oka.
— Ja mam udzielać informacji, a pan jeszcze ani się nie przedstawił, ani powiedział, o co chodzi?
Nie mogłem odmówić słuszności tej uwadze, ale zawahałem się nad odpowiedzią. Tym razem sentymentalne zwierzenia mogą raczej zmniejszyć szanse. Wyglądało na to, że stara jejmość ma dość swojej siostrzenicy, ale również bardzo ją kocha. Toteż zdecydowałem się na powiedzenie prawdy.
Wyznałem więc właściwy cel, dla którego poszukiwałem dziewczyny, nie opowiadając oczywiście dalszych swoich przygód, by nie przerażać starszej pani. Nie uważałem też za wskazane nazywać rzeczy po imieniu,
toteż zamiast ukradła, użyłem słowa — zabrała.
Kiedy skończyłem, staruszka opuściła głową i mruknęła z goryczą:
— A więc to tak... Do tego już doszło! Najpierw milicja, potem ten ciemny typ, a teraz pan... Teraz jestem już pewna, że jest poszukiwana nie jako świadek, jak nadmienił ten porucznik, a nabroiła poważniej... Rozumiem już, dlaczego żegnając się ze mną, nie podała swego adresu! Ona po prostu uciekła!
— Nie zostawiła adresu? — wykrzyknąłem zawiedziony.
— Toż mówię, że nie...
— Może istnieje jakiś ślad, który wskazałby mi miejsce jej pobytu. Koniecznie trzeba ją ostrzec, że jest poszukiwana.
Staruszka zastanawiała się przez chwilę, wreszcie zdecydowała się.
— Hm... Może pan ma rację, zaufam panu... Otóż już w przedpokoju rzuciła mi mimochodem: ,jak przyjdą jakieś listy, to niech ciocia odeśle je na poste-restante do Urzędu Pocztowego na Pradze...” A to kojarzy mi się z osobą jej przyjaciółki, Zosi Ujejskiej, która mieszka na Pradze, przy ulicy Grzymały, ale numeru nie pamiętam... Milicji tego nie powiedziałam, choć przypuszczałam, że Anka zamieszkała właśnie u Zośki... Niech pan spróbuje, może się panu uda... Ale w każdym razie liczę, że nie zawiedzie pan mego zaufania.
— Na pewno, proszę pani, może pani być spokojna! Serdecznie dziękuję za pomoc!
— Mam nadzieję, że nie narazi pan Anki na przykrości. Ona nie jest złodziejką, proszę pana, jest tylko wielkim głuptasem, nic więcej...
Żadnych listów nie było. Anka wyszła z budynku poczty i spojrzała na sunący chodnikiem tłum. Nagle zapragnęła włączyć się w jego nurt i iść gdzieś, byle gdzie, byle zażyć ruchu, swobody i odpocząć od nużącego przebywania w ciasnocie małego mieszkania. W pobliżu jest — pomyślała — ogród zoologiczny. Może by pójść, obejrzeć zwierzaki, chociażby misie ociężale wspinające się na betonowe skały na tle świerkowych drzew. Zwalczyła jednak pokusę, gdyż to stwarzało niebezpieczeństwo niespodziewanego spotkania. I tak ryzykowała, wychodząc na pocztę, ale tego ryzyka nie należało powiększać, bo licho nie śpi — spotkanie Wiktora lub któregoś z jego kumpli byłoby bardzo niebezpieczne. Dość ją już kosztowało to źle ulokowane uczucie. Zapłaciła swoją cenę, ale też i udał się rewanż. Nie najgorzej odwzajemniła się za to podniesienie na nią ręki. Więc gdyby tak teraz ją dopadł? A milicja? Przecież na pewno szukają tej forsy? Co robić z nią dalej? To musiał być nielichy skok...
Myśląc o tym wszystkim szła w stronę domu. Wiedziała, że nikogo tam teraz nie będzie. Zośka ma dyżur w międzymiastowej do północy, a jej matka też jeszcze zapewne nie wróciła z pracy. Trzeba samej odgrzewać ten wczorajszy gulasz i nastawiać czajnik na herbatę. Potem może coś będzie w telewizji? Nie była przyzwyczajona do zajęć gospodarskich, więc perspektywa ta nie była zbyt przyjemna.
Weszła w ulicę 11 Listopada. Idąc szybko, dostrzegła kątem oka półkolisty napis na szybie: „Bar pod
Grzybkiem”. Myśl o konieczności domowego pichcenia była przyczyną nagłej decyzji. Skręciła na pięcie i pchnęła drzwi wejściowe.
W szatni nie było nikogo. Minęła wahadłowe drzwi i znalazła się w niedużej, ale schludnej salce. Za długą ladą, ciągnącą się wzdłuż bocznej ściany, kręciła się bufetowa. Z kilku stolików tylko dwa były zajęte.
Usiadła, otworzyła kartę i zaczęła ją czytać, kiedy usłyszała nad sobą słowa przesadnie zaakcentowane.
— Moje uszanowanie pani, czym mogę służyć?
Uniosła głowę i dostrzegła kelnera w białej, płóciennej
kurtce pochylonego nad stolikiem. Uśmiechnięta twarz wydała się jej znajoma, ale nie mogła sobie przypomnieć, skąd go zna. Odwzajemniła uśmiech mówiąc:
— Skądś pana znam... Tylko nie wiem skąd?
— Z Bristolu, proszę pani, bo tam ostatnio pracowałem.
— Ach, już wiem, pan Ziutek! Dlaczego teraz tutaj ?
Twarz pana Ziutka zasępiła się.
— Przenieśli mnie, dranie. Że niby skrzywdziłem gościa... E tam, szkoda gadać! Upije się taki, narozrabia, a potem człowiek pokutuje!
— Miejmy nadzieję, że nie będzie pan tu długo. Bo zawsze co Bristol, to nie taka dziura...
— No, pewnie... a pani teraz jak wdowa... Kto by to pomyślał! I nie wiadomo kto i dlaczego?
Te zagadkowe słowa wstrząsnęły dziewczyną. Dlaczego mówi o wdowieństwie...? Co mogło się stać? Z trudem złapała oddech.
— Mówi pan o Witku? Zerwaliśmy ze sobą i nie widziałam go już od dłuższego czasu... — szepnęła czując, jak policzki jej przenika chłód.
— To pani nie wie? — Ziutek pochylił się i również zniżył głos. — Zamordowali go, chyba dwa dni temu...
— Zamordowany...? Witek...? O Boże...! Czy to nie bujda, bo w gazetach nic o tym nie pisano?
— Widać umyślnie nie piszą. Ale jeden z kolesi Witka był u niego. Drzwi opieczętowane, a w chałupie o niczym innym nie mówią... Dowiedział się od lokatorów.
— To straszne! Aż trudno uwierzyć! — Anka poczuła, że robi się jej słabo. — Panie Ziutku, nic już nie przełknę, ale niech pan mi poda wódkę i kawę!
Kelner widząc, że istotnie zbladła, zakręcił się na pięcie i za chwilę był już z zamówieniem. Potem, kiedy uregulowała już rachunek i zapaliła papierosa, zniknął za kotarą zasłaniającą przejście do pomieszczeń służbowych. Skinieniem przywołał do siebie bufetową i rzucił szeptem:
— Baśka, zastąp mnie na kwadrans. Migiem wrócę!
— nie czekając na odpowiedź, ściągnął z siebie białą bluzę i założył marynarkę.
— Dobra, tylko długo nie siedź. Chcesz poderwać tę cizię?
— E, tam! Co innego mam na głowie. Zaraz wrócę!
— obrócił się i przez szparę w fałdach zasłony chwilę spoglądał na salę.