— Sam wybiorę się do niej po rozmowie z panem. Zechce pan, dyrektorze, zapowiedzieć moją wizytę...
— Ależ oczywiście! Wszystkie akta naszych pracowników są do pana dyspozycji. Ta cała sprawa, pomijając już stronę materialną, jest przykra ze względów prestiżowych, toteż moim najgłębszym pragnieniem jest, by udało się panu jak najprędzej wykryć sprawców, odzyskać pieniądze, no i by móc jak najszybciej przestać o tym mówić... — Łempicki uśmiechnął się porozumiewawczo.
— Tyle na razie, obywatelu dyrektorze... — major wstał z fotela. — Porozmawiam jeszcze z głównym księgowym, a potem udam się do kadr.
Dział księgowości zajmował cały parter lewego skrzydła gmachu. Kasa znajdowała się tam również, toteż przechodząc korytarzem major mógł stwierdzić, że wstępne prace dochodzeniowe trwają w całej pełni. Zwłoki strażnika zostały już zabrane, pozostał po nich jedynie biały kontur obrysu na podłodze.
Po wymianie paru słów z Gersonem Wydma odnalazł drzwi z napisem „Główny Księgowy — Mikołaj Wusak”.
Na widok wchodzącego zza biurka uniósł się chudy mężczyzna. Po prezentacji wskazał gościowi krzesło i sam rozpoczął rozmowę.
— Interesuje pana zapewne wysokość straty poniesionej przez nasze zakłady?
— To już wiem. Ale poza tym interesuje mnie wiele innych rzeczy.
— A więc słucham pana — Wusak splótł ręce przed sobą, przechylając się do przodu.
— Prosiłbym o nieco informacji o Bieleckim i Urbaniaku.
Główny księgowy ściągnął usta i jakiś czas zastanawiał się nad odpowiedzią. Wreszcie odezwał się:
— Mogę wydawać opinię tylko o ich pracy i zachowaniu w miejscu pracy A w tym zakresie należy stwierdzić, że obaj wywiązują się dobrze ze swoich obowiązków. Zwłaszcza Bielecki jest wzorem dokładnego pracownika.
— Stąd mogę wnosić, że Urbaniak wzorem nie jest?
— Tego nie chciałem powiedzieć. Urbaniak może nie jest, tak jak Bielecki, drobiazgowo dokładny, ale za to, hm... bardziej wydajny.
— Kto ma dostęp do pokoju z kasą?
— W zasadzie nie wolno tam wchodzić nikomu, o ile nie istnieją powody służbowe.
— A w rzeczywistości?
— Bielecki na ogół przestrzega tego przepisu. Muszę przyznać, że zdarza się jednak, że niektórym pracownikom nie broni wstępu...
— Któż są ci uprzywilejowani?
— To przede wszystkim panna Elmer, sekretarka dyrekcji, w której zdaje się Bielecki nieco się podkochuje, no i Stecki, kierownik naszej bazy transportowej. Ten znów, tak jak i Bielecki, jest filatelistą, mają więc wspólne upodobania.
— Kto przechowuje klucze od kasy?
— Oczywiście Bielecki.
— Czy zdarzyło się, że klucze w ręku miał ktoś inny?
— Tak. Ostatnio, kilka tygodni temu, Bielecki zachorował i musieliśmy posłać po nie Urbaniaka.
Major skwitował tę informację lekkim skinieniem głowy, po czym wstał, by pożegnać swego rozmówcę.
Następną godzinę spędził w dziale kadr, przeglądając stertę akt personalnych. Z niektórych robił krótkie notatki, a kiedy odłożył ostatnią teczkę, przez chwilę siedział zamyślony. Wreszcie ruszył, by odszukać Gersona.
Specjaliści ukończyli już pracę i odjechali wraz z milicyjnym lekarzem. Porucznik zatrzymał przy sobie tylko sierżanta Burego i jednego z milicjantów. Siedzieli w pokoju kasowym prowadząc zdawkową pogawędkę.
— No, Stefan, jakie wyniki?
Porucznik zsunął się z biurka, na którym przysiadł.
— Odciski zostały zdjęte, ale wątpię, by były tam inne niż osób uprawnionych. Krata tutaj nienaruszona, natomiast stwierdziliśmy, że jedno z okien na pierwszym piętrze — w damskiej toalecie — było zamknięte, ale nie na klamkę. Naprzeciw tego okna jest ściana magazynu, na której wisi sprzęt przeciwpożarowy, a między nim piękne, czerwone drabiny.
— Hm... A kasa?
— Drzwi nie mają żadnych uszkodzeń.
— Gdzie Bielecki chowa klucze?
— Oświadczył, że nosi je stale przy sobie, na skórzanym rzemyku. Stąd wniosek...
— Z wnioskami poczekaj. Co stwierdził nasz lekarz? O której nastąpił zgon?
— Około drugiej...
— Sprawdź mi możliwie szybko, czy zastępca kasjera o nazwisku Urbaniak był u miejscowej dentystki i co stwierdziła. Poza tym niech ci administracja dostarczy plan tego budynku.
— Rozkaz, szefie! — Gerson z akcentowaną przesadą wyprężył szczupłą postać, ale jego piegowata twarz nie zdradzała niczego, poza służbistą powagą.
— Czy doktor zbadał tego strażnika, jak mu tam, Hermana?
— Silne zatrucie chloroformem. Został umieszczony w gabinecie lekarskim, gdzie zdaje się już nieco przyszedł do siebie.
— Zanim ze zwykłym entuzjazmem zabierzesz się do wykonywania moich poleceń, zwołaj tu następujące towarzystwo — Wydma wymienił nazwiska. — Hermana wezmę na deser, niech zostanie, gdzie jest. Bury — zwrócił się do sierżanta — będziecie protokołować.
Pierwszy do pokoju wszedł Stecki. Po ustaleniu personaliów, Wydma zwrócił się do siedzącego po drugiej stronie stołu, otyłego mężczyzny:
— Zna pan nazwisko zabitego strażnika?
— Pewnie, że znam. Nazywa się Załuski. Przecież teraz o niczym innym ludzie nie mówią... — Stecki wzruszył ramionami.
— A co o tym mówią?
— Każdy ma swoje rozwiązanie, same Szerloki!
— Jakież to są w większości te rozwiązania?
— Sądzą, że ktoś z zakładów musiał maczać w tym palce.
— O, właśnie! A jakie jest pana zdanie?
Stecki spojrzał na Wydmę spod oka.
— Ja się znam na samochodach, panie majorze, a nie na włamaniach. Nie chcę kłapać dziobem kiedy nie wiem, co i jak...
— Bieleckiego zna pan dobrze?
— Starego każdy zna, bo wypłaca forsę.
— Czy nie utrzymywał pan z nim innych kontaktów?
Stecki obrzucił majora szybkim spojrzeniem, opuszczając zaraz powieki, by z uwagą przyglądać się swoim butom. Wreszcie odpowiedział z ociąganiem:
— Parę razy byłem u niego w domu...
— Przyjaźniliście się?
— Obaj zbieramy znaczki pocztowe. Zachodziłem, by dokonać wymiany.
— Czy robiliście to i na terenie zakładów?
— Czasami zdarzało się, ale nie za często.
— Pan jest kierownikiem bazy transportowej ?
— Tak jest.
— Musi pan zatem znać się na mechanice?
— No pewnie! — Stecki uśmiechnął się.
— Niech mi pan więc powie, jako fachowiec, czy łatwo było dorobić takie klucze, jakich używał Bielecki do otwierania kasy?
Uśmiech na twarzy Steckiego zniknął.
— Nie przyglądałem się im — odpowiedział z zakłopotaniem — ale każde klucze można dorobić, jak się ma wzór...
— Myśli pan o odbitce?
— O odbitce też...
— Chwilowo na tym skończymy. Niech pan podpisze protokół i zechce poprosić pannę Elmer.
Dziewczyna była wysoka i zgrabna. Ondulowana główka połyskiwała falami kasztanowatych włosów, a duże, nieco podmalowane oczy zdradzały spryt. Po wstępnych pytaniach Wydma poczęstował pannę Elmer papierosem, a kiedy nachyliła się nad zapalniczką zagaił:
— Znała pani tego zabitego strażnika?
— Nie. Strażnicy nie mieli powodów do odwiedzania sekretariatu.
— Nie wygląda pani na zbyt przejętą tą sprawą. Czyżby morderstwo nie zrobiło na pani wrażenia?
— Jak to, nie zrobiło?! Kiedy dowiedziałam się o tym,
myślałam, że zemdleję! Teraz już się nieco opanowałam.
— Czy nie przyszło pani na myśl, że być może wspólnik tego przestępstwa znajduje się na terenie zakładów?
— Tak pan sądzi...? — czarne łuki brwi dziewczyny uniosły się do góry.
— Czy pani nie przypomina sobie jakiegoś, nawet drobnego zdarzenia, które by potwierdzało takie przypuszczenie?