— On je wyciągnął, czy pan?
Herman rzucił szybkie spojrzenie na majora, jakby zaskoczony możliwością innej wersji niż ta, którą podał.
— Ależ on — rzucił pewnym siebie tonem. — Przypominam sobie, że to ja podałem mu ogień. Gdybym ja poczęstował go papierosem, czekałbym raczej, aż on to zrobi.
— Z pana dobry psycholog, panie Herman — stwierdził obojętnie Wydma. — Proszę mówić dalej. Jak długo paliliście?
— Około dziesięciu minut.
— A potem?
— Jak to, co potem? Wróciłem na swój posterunek i tyle. A jeśli chodzi o ten napad na mnie...
— O tym mam już szczegółowe dane z poprzednich przesłuchań. Na dziś starczy, dziękuję panu.
Ponieważ telefon milczał, Wydma polecił wezwać z kolei starego kasjera.
Bielecki wszedł i po powitalnym ukłonie spytał:
— Czy mogę zdjąć płaszcz? — wskazał wzrokiem stojący w rogu wieszak.
— Ależ oczywiście, proszę — Wydma z zaciekawieniem obserwował starszego pana, który najpierw wybrał bez pośpiechu miejsce na kapelusz, potem zdjął płaszcz, obrócił go podszewką na wierzch i rozważnie powiesił na haku. Dopiero potem podszedł do biurka Wydmy i, po powtórnym ukłonie, usiadł na krześle.
— A więc znów się widzimy, panie Bielecki... — zagaił major przyglądając się wielkiej, kolorowej muszce, tkwiącej pod brodą starego kasjera. Widać było, że pomimo statecznego wieku pan Bielecki ma jeszcze pretensje do życia.
— Ano, tak, panie majorze... I niestety, wcale nie w lepszych okolicznościach. Pieniędzy jak nie ma, tak nie ma.
— No proszę. Wyraźny zarzut pod moim adresem.
— Ależ nie — zastrzegł się Bielecki — to tylko stwierdzenie faktu. Rozumiem, że nie łatwo wydrzeć łup z rąk takich bandytów!
— Jestem wdzięczny za tę wyrozumiałość. No, ale do rzeczy. Chodzi mi o wyjaśnienie pewnych, jeszcze niezupełnie dla mnie zrozumiałych szczegółów. Przede wszystkim jak się to stało, że w dzień poprzedzający rabunek siedział pan tak długo w biurze? Często panu to się zdarza? Bielecki potrząsnął głową.
— Nie, nieczęsto, proszę pana. Raczej bardzo rzadko. Ale wówczas musiałem, bo zostałem sam, a trzeba było przygotować wypłatę na następny dzień.
— Nie była przygotowana? — zdziwił się Wydma.
— Właśnie, nie zdołałem zrobić tego na czas.
— Słyszałem, że odroczenie nastąpiło dlatego, że bez pomocy nie chciał pan podjąć się wypłacenia pieniędzy?
— Istotnie, taka była druga przyczyna.
— Hm... No cóż, muszę się pogodzić z takim wyjaśnieniem. Jedźmy zatem dalej.
Starszy pan z lekka poczerwieniał, po czym rzucił zaczepnie:
— Nie wierzy pan temu, co mówię?
— Ja z zasady niezbyt wierzę przesłuchiwanym. Ale oczywiście w tym wypadku może niesłusznie... — uzupełnił pojednawczo major.
Bielecki zacisnął wargi i z wyraźną wrogością spojrzał na Wydmę, ale nic już nie powiedział. W tej chwili zadzwonił telefon. Major słuchał bez słowa, wreszcie rzucił krótkie „dziękuję” i odłożył słuchawkę, powracając do przerwanej indagacji.
— Przerwaliśmy na tym, że pracował pan do późna. Która to była godzina, kiedy znalazł się pan na wartowni?
— Już to zeznawałem! Czy mam ciągle powtarzać to samo?
— Nie szkodzi. Proszę powtórzyć.
— Było dziesięć po dziesiątej.
— Czy pan się nie myli? Skąd pan to wie?
— Bo spojrzałem na zegar, który tam wisi.
— Jak długo znajdował się pan na wartowni i co pan tam robił? Proszę mi to dokładnie opowiedzieć.
— Niewiele jest do opowiadania. Zamieniłem parę słów z wartownikiem i zaraz wyszedłem. To wszystko.
— Chwileczkę, panie Bielecki. Więc zamienił pan te parę słów w ogóle nie zatrzymując się? Rzucił je pan po
prostu przez ramię, kierując się do wyjścia? Czy tak?
— Ależ nie! Podszedłem do stołu, przy którym siedział wartownik i chwilę zatrzymałem się.
— Co wtedy robił wartownik? Czy wszystko będę musiał z pana tak wyduszać?
— Co robił...? — Stary kasjer nie zwrócił uwagi na napomnienie Wydmy. — Ach tak, przypominam sobie. Jadł jakąś zupę z menażki...
— No, widzi pan, to już lepiej. I co mu pan wtedy powiedział?
— Nie pamiętam... — na czole Bieleckiego ukazały się kropelki potu.
— Może panu przypomnieć? Zwrócił pan uwagę strażnika na zegar. A on, pod wpływem pana słów, spojrzał w górę. Czy nie tak było?
— Możliwe, bo trudno przecież dokładnie sobie przypomnieć takie nic nie znaczące szczegóły.
— Nie takie znowu szczegóły, panie Bielecki, bo wartownikowi podano środek nasenny i staram się teraz dociec, kiedy to się stało?
Reakcja starszego pana była nieoczekiwana.
— Hi... hi... hi... — zarechotał skrzekliwie. — I pan sądzi, że to ja go uśpiłem?! A to dobre sobie! Spać po nocach nie mogę, tak mnie trapi ta kradzież, a pan myśli, że przyłożyłem do niej rękę! To doprawdy lichy dowcip!
Wydma wpatrywał się w mówiącego, uderzając końcem długopisu w blat biurka. Pod wpływem tego spojrzenia Bielecki zamilkł raptownie i ściągnął brwi.
Major odchylił się na oparcie fotela.
— Twardy z pana przeciwnik, panie Bielecki — rzucił z uśmiechem — ale to nie szkodzi, gdyż sądzę, że jeszcze będę miał przyjemność z panem porozmawiać.
Do końca sprawy daleko... A teraz na tym skończymy.
Bielecki wstał z krzesła i po ceremonialnym ukłonie, który złożył z akcentowaną przesadą, ruszył w stronę wieszaka.
Zgodnie z poleceniem majora porucznik Gerson ustalił nazwiska właścicieli obu samochodów, po czym postanowił sprawdzić adresy prywatne poszukiwanych dziennikarzy. Pierwszy, najbliższy, nic nie dał. Już po paru wstępnych pytaniach zaspany młody człowiek, który przecierając oczy przyjął go w piżamie, zdradził się z kompletną ignorancją tematu.
Następny w spisie figurował Karol Parzysty. Porucznik stwierdził, wertując listę lokatorów, że mieszkanie jego znajduje się na drugim piętrze. Gdy mijał pierwsze, usłyszał nad sobą stuk zatrzaskiwanych drzwi i odgłos zbiegających kroków. Po chwili na zakręcie ukazał się młody mężczyzna z siatką w ręku, w której tkwiły dwie puste butelki po mleku. Mężczyzna był brunetem o czarnych brwiach i długich, dziewczęcych rzęsach, okalających błękitne oczy. Już ten szczegół, poza regularnymi rysami twarzy, mógł sprawić przyśpieszenie rytmu kobiecego serca.
Porucznik zatrzymał się i spoglądając w górę, spytał:
— Może pan Karol Parzysty?
Zagadnięty zatrzymał się również.
— Nie może, a na pewno. A pana jakie bogi do mnie przynoszą?
Gerson uśmiechnął się.
— Jestem porucznik Gerson z Komendy Głównej. Oto moja legitymacja — sięgnął w zanadrze.
— Wierzę na słowo — Parzysty odwzajemnił uśmiech — to świetnie, że wreszcie wpadliście na mój ślad. Niech pan chwilę zaczeka tu albo przed domem, bo w mieszkaniu siostrunia jeszcze nie zdążyła zaprowadzić porządku. Zaraz wracam, ale wpierw coś im muszę przynieść na ząb.
Nie czekając na odpowiedź, minął porucznika i ruszył w dół.
Gerson podszedł do okna na półpiętrze i wyjrzał na
ulicę. Młody mężczyzna przechodził właśnie przez jezdnię
i zniknął w drzwiach położonego naprzeciwko
spożywczego sklepu. Kolejka nie musiała być duża, bo wyszedł po kilku minutach z wypchaną siatką.
— Jeszcze trochę cierpliwości — rzucił, mijając porucznika — załatwię jeden telefon i będzie pan mógł zakładać mi kajdanki.
Gerson wolałby asystować przy tej rozmowie, ale nie pozostawało nic innego, jak pogodzić się z sytuacją. Całe zachowanie młodego człowieka zdawało się wskazywać, że wizyta ta była mu na rękę, a nawet, że jej oczekiwał. W każdym razie było oczywiste, że znalazł poszukiwanego człowieka. Po chwili Parzysty ukazał się na schodach.