— Pan zna Ankę Elmerównę? — zagadnął go porucznik, by rozwiać ostatnie wątpliwości.
— Znam i dlatego spodziewałem się pana wizyty. Chodźmy, zaprowadzę pana do swego przyjaciela. Właśnie uprzedziłem go telefonicznie, że zaraz u niego będziemy. To niedaleko stąd, nie warto brać taksówki.
Kiedy już szli trotuarem, Gerson wznowił rozmowę.
— Może to ten od płaszcza i torby?
Parzysty roześmiał się.
— Brawo milicja! Już wiecie? Ale na pewno nie wszystko! Zaraz przyciśniemy tego żabiego syna, niech wreszcie otworzy gębę.
— Pan mówi ze mną tak, jak gdybym orientował się w waszych wzajemnych stosunkach. Niestety, wszechwiedzący nie jestem.
— Nie szkodzi! Zaraz się pan zorientuje. Chodzi o to,
że od razu chciałem poinformować was o pewnych
zdarzeniach, ale przyjaciel z pewnych przyczyn nie mógł się na to zdecydować. Jestem zadowolony, że przyszliście sami i wiecie na tyle dużo, żeby go zmusić do gadania.
Gerson przypomniał sobie nazwisko właściciela wartburga, które podał mu Wydział Komunikacji.
— Pana przyjaciel nazywa się Anatol Sarna?
— Tak. A więc znacie i jego? Tym lepiej.
— A dlaczegóż to zachowywał się w stosunku do nas z taką, no, powiedzmy, dyskrecją?
— Niech sam to wyjaśnia! Wycisnął ze mnie przyrzeczenie, że bez porozumienia z nim nie otworzę buzi, więc chcę dotrzymać słowa. Natomiast obawy, które go wstrzymywały przed złożeniem meldunku, są już nieistotne, skoro wiecie, że szuka płaszcza i tej zakichanej torby.
Porucznik, chociaż w dalszym ciągu nie rozumiał wszystkich wypowiedzi towarzysza, z ostatecznym wyjaśnieniem czekał do chwili zetknięcia się z Sarną. Po kilku minutach istotnie byli na miejscu. Gerson szybkim spojrzeniem zlustrował postać gospodarza, otwierającego im drzwi. Był to również młody, wysoki i mocno zbudowany mężczyzna o szerokich ramionach i falistych, jasnych włosach. Zorientowany już co do osoby przybysza i celu jego wizyty, uprzejmie zaprosił ich do wnętrza. Zajmując miejsce porucznik rozejrzał się dookoła.
Pokój był duży, z szerokim oknem, pod którym stał długi stół, a na nim leżały porozrzucane tuby z farbami, ołówki i rulony papieru. Majolikowy wazon pełen był pędzli, sterczących wachlarzami włochatych końców.
Parzysty zajął drugi fotel, a Sarna przysunął sobie krzesło i usiadł, przewieszając ramię przez oparcie.
— Sądzę, że wie pan już od kolegi, kim jestem? — zagaił Gerson.
— Tak, wiem. Karol dzwonił do mnie przed chwilą, zapowiadając pana przybycie.
— A więc, skoro Mahomet nie chciał przyjść do góry, to góra przyszła do niego...
— Czy mówiłeś już coś porucznikowi? — Sarna spojrzał na przyjaciela.
— Tylko tyle, że byłem przeciwny twemu milczeniu. Resztę przyjemności pozostawiłem tobie.
Sarna lekko skinął głową i z kolei spojrzał na porucznika.
— Co chce pan wiedzieć?
— Wszystko, co dotyczy Anki Elmer i sprawy, w którą jest zamieszana. Ciekaw też jestem pana udziału w jej poczynaniach. Liczę przy tym na szczerość. Szukał pan jakiegoś płaszcza i torby?
— Skoro już pan zna główny powód mego zainteresowania panną Elmer, nie ma sensu dalej milczeć, bo i tak skutków powstałej sytuacji już nie uniknę.
Wolno i starannie dobierając słowa Sarna opowiedział wszystkie zdarzenia, w których brał udział, starając się jednocześnie dokładnie wyjaśniać motywy swego postępowania. Gerson milczał, obracając w palcach długopis, którym robił notatki. Wreszcie pokiwał głową, zabierając głos:
— I wszystko to zachował pan przy sobie dla tej jednej przyczyny? Aż mi się nie chce wierzyć!
— Ale tak jest — rzucił twardo Sarna. — Człowiek bierze pod uwagę przede wszystkim własny interes. Strata narzeczonej, do czego niechybnie by doszło, byłaby dla mnie ceną zbyt wysoką. Nie miałem zamiaru jej płacić.
— Pan przesądził z góry sprawę. Nie wiadomo, czy trzeba by było płacić. W milicji też pracują ludzie mający narzeczone. Nie liczył pan na zrozumienie sytuacji i naszą dyskrecję?
— Ale istnieją również i przepisy. Nie liczyłem na to, że dla jakiegoś tam Sarny będziecie chcieli je omijać!
— Możliwość kompromisu istnieje zawsze, bo tenże Sarna dostarczyłby nam informacji o zasadniczym znaczeniu. Mogły one pozwolić na zakończenie sprawy i miałby pan już swój płaszcz i torbę.
— Ale ich nie mam i staram się pogodzić z myślą o zerwaniu... — mruknął z goryczą Sarna.
Z kolei Gerson zwrócił się do Parzystego.
— A więc to pan podał przyjacielowi ten adres na Gradowej, zdobyty, no, hm... w okolicznościach specjalnych? Może zatem zainteresuje pana wiadomość, że panna Elmer nie zapomniała tej nocy. Jest nam wiadomo, że żywi dla pana dość ciepłe uczucia...
Nastąpił jeden z rzadkich wypadków, kiedy na policzkach Parzystego ukazał się rumieniec. Chciał jakoś ukryć zakłopotanie. Pomógł mu w tym porucznik, mówiąc dalej:
— Należy wnosić, że owej nocy dzwoniła do Jachmy, który kazał jej przyjechać na Gradową. Tam dał jej te sześćset tysięcy, by nie mieć ich przy sobie, bo stwarzało to zbyt duże ryzyko. Miała czekać z tymi pieniędzmi w jego mieszkaniu, czego nie zrobiła, a on przypłacił to życiem... Zresztą, nawiasem mówiąc, jestem pewny, że jego los był przesądzony z chwilą, kiedy przyznał się do okradzenia kumpli. Takie numery bezkarnie nie przechodzą.
Porucznik zamilkł, a po chwili znów zwrócił się do Sarny.
— Gdzie jest ta Gradowa?
Sarna szczegółowo opisał trasę.
— Skąd pan dowiedział się o Ujejskiej i jej adresie?
— Od ciotki dziewczyny.
— Powiedział pan, że za pierwszym razem, kiedy torturowano Jachmę, widział pan człowieka, który tym kierował?
— Tak, ale z tyłu.
— Jak wyglądał?
— Nieco przygarbiony, spod kapelusza wystawały mu kosmyki siwych włosów.
— Co j eszcze pan zauważył z j ego wyglądu?
— Widziałem jego rękę. Pił piwo i parę razy podnosił do ust szklankę. Była to ręka starego człowieka, biała, o pomarszczonej, nieco piegowatej skórze. Palce miała długie i kościste, o krótko przyciętych paznokciach.
— Jak był ubrany?
— W starą, ciemną jesionkę i zniszczony, brązowy kapelusz.
— Dziewczyna uciekła panu na wzmiankę o torbie?
— Właśnie. Widocznie wzięła mnie za kolejnego pretendenta do pieniędzy.
— Kiedy wraca pańska narzeczona?
— Za dwa dni... — westchnął Sarna.
— Zobaczymy, może uda nam się panu dopomóc. Chociaż powiem szczerze, że nie zasługuje pan na to. Raczej powinniśmy odpłacić panu pięknym za nadobne i w odpowiedniej chwili wezwać pana narzeczoną do odbioru odzyskanych rzeczy...
— Trudno. Powiedziałem już, że liczę się ze
skutkami tej sprawy.
— Ależ do diabła — Gerson uniósł się — przecież powinna panu uwierzyć! Chyba pan przesadza!
— Pan nie zna Teresy, panie poruczniku...
— Może będę miał przyjemność ją poznać. Wówczas przemówię w pana obronie... — Gerson z uśmiechem wstał z fotela. — Muszę także wezwać panów do
komendy, abyście złożyli oficjalne zeznania — zakończył rozmowę.
Anka, zgodnie z przypuszczeniem
Wydmy, po mętnym wyjaśnieniu stryjowi powodów
swego niespodziewanego przyjazdu, zaraz położyła się spać. Pan Elmer ucieszony zjawieniem się bratanicy, zbytnio tych powodów nie dociekał. Była jego ulubienicą, a jej przyjazd dowodził, że o nim pamiętała.