Skutek tego pytania przeszedł oczekiwania porucznika. Kierownik odchylił się na krześle, i wpatrując się rozszerzonymi oczami w oficera, bladł z sekundy na sekundę tak, że po chwili jego twarz i zdawała się nie mieć ani kropli krwi. Wreszcie wciągnął gwałtownie powietrze i wykrztusił:
— To... to jakieś nieporozumienie... Kowalskich jest wielu, bardzo wielu... Pan przecież to wie... — próbował się uśmiechnąć, ale nie zdołał opanować mięśni twarzy i uśmiech stał się tylko grymasem.
— A więc to nie żaden pana krewny? — Porucznik udał, że nie dostrzega wrażenia, jakie wywarło jego pytanie.
— Absolutnie żaden! — odpowiedź została rzucona zdecydowanym tonem. Ale reakcja była zbyt wyraźna i zbyt gwałtowna, by nie obudzić wątpliwości co do rzetelności tej odpowiedzi.
Teresa Teren przyleciała w piątek. Cały następny dzień zajęły jej sprawy zawodowe, więc dopiero po południu mogła spotkać się z Sarną na spóźnionym obiedzie. Kiedy pili kawę, oświadczyła:
— Jestem okropnie zmęczona tym wojażem, a dzisiejszy dzień dobił mnie ostatecznie. Dlatego nie mam zamiaru jutro siedzieć w domu. Kochani przyjaciele na pewno nie dadzą nam spokoju, a ja zupełnie nie mam ochoty na przyjmowanie gości.
— A na co masz ochotę? — spytał Anatol, upijając łyk kawy.
— Jest taka piękna pogoda, lato się już kończy. Wyjedźmy gdzieś za miasto.
— Jutro podobno jest festyn w Zalesiu. Właśnie pożegnanie lata, czy coś w tym rodzaju...
— Świetnie! Dziś nie odpowiadamy na telefony, a jutro skoro świt ruszamy.
— Skoro świt, to znaczy około dwunastej — mruknął sceptycznie Sarna — bo wcześniej się nie wykokosisz...
Nie mówili już o tym więcej, ale następnego dnia wyjechali stosunkowo wcześnie, bo około dziesiątej. W Zalesiu zostawili wóz na parkingu i ruszyli w stronę stawów, wmieszani w tłum przyjezdnych, który wysypał się z warszawskiego pociągu, wypełniając asfaltową aleję ciągnącą się w głąb lasu.
Wkrótce znaleźli się nad stawem. Zielony dywan trawnika przecinała biała elipsa obrzeża basenu. Prowadził ku niemu łuk mostku, a dalej ciągnęła się długa wstęga lasu. Przed nim mieściła się strzelnica, kasa biletowa i bufet z napojami. Obok, na prowizorycznym podium, wzniesionym na skraju niedużego placyku, grała orkiestra, a pod nią tłoczyły się tańczące pary.
Wzdłuż alejki biegnącej nad stawem stały ławki, w większości zajęte. Nie czuli się jednak tak zmęczeni, by szukać na nich odpoczynku. Minęli tańczących i przez mostek dostali się na tereny otaczające basen kąpielowy.
Tu także sprzedawano kiełbaski, napoje i słodycze, grała orkiestra, akompaniując piosenkarce, drepcącej w takt muzyki.
Trzymając się za ręce przystanęli, by posłuchać piosenki.
Na jednej z ławek stoj ących nad stawem siedział stary człowiek i zdawał się całą uwagę poświęcać obserwacji pływających po nim
różnokolorowych kajaków. Trzymał ręce oparte na lasce i wyglądał na zmęczonego życiem, spokojnego emeryta, który przyszedł wygrzać się w resztkach letniego słońca. Tkwił na swoim miejscu nieruchomo i, mimo że patrzył tylko przed siebie, nie uchodziło jego uwagi nic, co działo się dookoła.
Toteż kiedy w perspektywie alejki pojawił się młody mężczyzna w dżinsach, kolorowej koszuli i krótkiej, skórzanej kurtce, rozpiętej niedbale i ukazującej wielką, mosiężną klamrę paska — prowadził go spojrzeniem. W momencie mijania ławki spotkał jego wzrok i lekkim skinieniem głowy wskazał pobliski mostek.
Młodzieńcem tym był pan Miecio, postać znana i darzona respektem w swojej branży. Czarne, opadające na ramiona włosy okalały chudą twarz o mocno zapadniętych policzkach, ostrym, sterczącym ku górze nosie i wąskich, bezkrwistych wargach. Całość nie była zbyt urodziwa, ale pan Miecio miał inne zalety. Mimo młodego wieku poznał już różne strony życia, które rozwinęło w nim niekoniecznie najlepsze cechy wrodzone i wyszkoliło w nabytych — przede wszystkim w mistrzowskim władaniu nożem i żyletką. Pan Miecio nie uznawał innych środków działania, zwłaszcza powodujących zbyt wiele hałasu. Był zwolennikiem ciszy i ciemności. Tym razem jednak należało wykonać zadanie w biały dzień, bo takie warunki narzuciły okoliczności i życzenie zleceniodawcy.
Musnąwszy wzrokiem siedzącego starego człowieka i skwitowawszy jego niemą wskazówkę nieznacznym skinieniem głowy, pan Miecio ruszył w stronę mostku i wkrótce wśród tłumu dostrzegł płaszcz w brązową kratę i jasnoblond główkę jego właścicielki. Pozwoliło mu to stwierdzić, że wskazówka, jaką otrzymał, była dokładna.
— Chodźmy już — rzucił Anatol — wiatr strzępi słowa i tłumi melodię, nie warto tu stać.
Teresa ruszyła za nim bez sprzeciwu.
— Siądźmy na tym murku i pogrzejmy się jeszcze trochę — zaproponowała wskazując obrzeże basenu. — Tu nie ma takiego tłoku...
Usiedli obok siebie, unosząc twarze ku słońcu, a pan Miecio, który przed chwilą, kiedy byli jeszcze w tłumie, szedł tak blisko za dziewczyną, że już sięgał po nóż — minął ich zły, że spóźnił się o kilka sekund. Teraz należało odłożyć akcję, aż znów nastąpi sprzyjająca okazja, gdyż uderzenie musi być zadane niepostrzeżenie, by nie narażając własnej skóry, można było zniknąć w tłumie.
Minął więc, siedzących nie patrząc nawet w ich stronę.
Po kwadransie Teresa odezwała się nie otwierając oczu.
— Tol, czy nie ma tu leżaków?
— Są. Przecież widziałaś, ile ich stoi na trawnikach.
— Weź i dla nas. Pupa mi zdrętwiała.
Sarna poszedł spełnić polecenie. Nie było go dłuższą chwilę. Teresa siedziała nadal z zamkniętymi oczami, odchylona do tyłu. Gwar ludzkich głosów, okrzyki biegających chłopców, strzępy melodii grającej orkiestry mieszały się w splot dźwięków, które docierały do niej uprzykrzonym pogwarem. Po chwili usłyszała koło siebie kroki i otworzyła oczy. Nad nią stał Anatol.
— Gdzie chcesz, żebym je postawił?
— Wszystko mi jedno... O, chociażby tam...
Zagłębili się w leżaki, a pan Miecio ocenił, że ma co
najmniej godzinę czasu. Tu nie można było niepostrzeżenie zbliżyć się do ofiary.
Stary człowiek nadal siedział nieruchomo, wsparty rękami na lasce i cierpliwie czekał, obojętny na przesuwający się przed nim tłum.
Minęła więcej niż godzina, kiedy Teresa oznajmiła, że jest głodna.
Następne pociągi musiały przywieźć nowych gości, gdyż tłum znacznie zgęstniał. Już i tu, wokół basenu, zaczęło się robić tłoczno. Orkiestry grały nadal — ta za stawem ledwie słyszalna, za to bliższa grzmiała beatowa muzyką.
Ruszyli z wolna w stronę mostku, a pan Miecio posuwał się za nimi, starając się nie stracić z oczu jasnoblond fryzury.
W pobliżu wejścia na mostek skupiły się wózki z napojami i lodami, otoczone kręgiem ludzi. Teresa objawiła chęć na porcję lodów, więc Anatolowi nie pozostawało nic innego, jak przystąpić do forsowania kordonu kupujących.
Pan Miecio uznał ten moment za odpowiedni. Rzucił więc szybkie spojrzenie na boki, po czym począł przeciskać się ku stojącej dziewczynie. Ominął jakiegoś łysego jegomościa w kolorowym swetrze, potem kobietę z małym chłopcem u boku. Kiedy miał przed sobą już tylko dwóch kilkunastoletnich wyrostków, sięgnął w zanadrze skórzanej kurtki i mocno ujął oplecioną sznurkiem rękojeść noża o długim, wąskim ostrzu. Nóż wysunął się już do połowy, lecz raptem pojawiła się nieoczekiwana przeszkoda. Jakiś młody człowiek, ubrany podobnie jak on, bo w dżinsy i sportową wiatrówkę, bezceremonialnie odsunął obu chłopców, a następnie brutalnie potrącił dziewczynę. Ta obróciła się ku niemu i wykrzyknęła z iskrami gniewu w oczach:
— Może by pan nieco uważał?!