— Czy niczym to Teresie nie grozi? — upewnił się Sarna.
— Na pewno nie. W tej sytuacji nie przedsięweźmie żadnych dalszych kroków. A zresztą niech pan nie sądzi, że nie mamy go na oku! A im prędzej pójdziecie, tym lepiej, choć nie przypuszczam, by dał się ponieść nerwom i natychmiast odszedł. Ja nie mogę mu się pokazać, dlatego musicie iść sami.
Anatol zapłacił i wstali od stolika, żegnając się z Gersonem.
Już z daleka Teresa dostrzegła starego człowieka, siedzącego na ławce wśród innych, odpoczywających spacerowiczów. Był w kapeluszu, spod którego widać było rzadkie, siwe włosy. Ręce trzymał złożone na pałąku laski. Odwróciła ku niemu głowę, i posłuszna prośbie porucznika i własnej ciekawości, spojrzała mu w twarz.
Ujrzała wyraz zaskoczenia w jego wzroku. A nawet więcej niż zaskoczenie, bo było w nim jeszcze zdumienie i strach. Trwało to sekundę. Potem powieki zwęziły się i znów mierzył ją zimnym, obojętnym spojrzeniem wyblakłych, nieomal bezbarwnych oczu.
Minęli go i Teresa odwróciła głowę. Jednocześnie doszedł ją szept Anatola.
— To ten człowiek z baraku. Widziałem wyraźnie jego ręce złożone na lasce...
Stary człowiek ujrzał już z daleka Snopka w asyście nie budzącej wątpliwości. Gdyby zaś zaistniała, widok złożonych na przodzie rąk spiętych kajdankami, rozwiałby ją natychmiast.
Poczuł, jak strach nagle zwarł mu szczęki. Opanował się jednak i pozornie obojętnym spojrzeniem odprowadził pana Miecia, który mijając go uśmiechnął się nonszalancko, by ratować swój cwaniacki honor, ale nie zdradził się odwróceniem głowy.
Kiedy go minęli, zaczął zastanawiać się nad sytuacją ze wzrokiem utkwionym w ciemną ścianę lasu. Ale silniejszy był następny wstrząs, kiedy to zaledwie o parę kroków od siebie zobaczył nagle dziewczynę w białym płaszczu w brązową kratę. Przechodząc odwróciła ku niemu twarz, jakby ukazując ją umyślnie. Wówczas doznał zupełnego szoku. To nie była ta dziewczyna! Nie widział jej uprzednio z bliska i dał się zwieść ubiorowi i jej jasnej głowie. A więc podstawili mu inną, podobną z wyglądu!
Tym razem opanowanie przyszło mu znacznie trudniej.
Próbował skupić rozpierzchłe myśli, nie podawać się panice i zastanowić nad sytuacją.
Po pewnym czasie istotnie udało mu się odzyskać spokój i zaczął rozważać swoje położenie. Nie ulegało wątpliwości, że znaleźli podobną milicjantkę i celowo przebrali ją w ten płaszcz. To by dowodziło, że wiedzą już bardzo dużo... Ale jak dużo?
Przebiegł myślą kolejne niepowodzenia. Dziewczyna, która zna jego wygląd, pozostała przy życiu — sprzątnięto ją sprzed nosa temu gamoniowi, który miał jej pilnować, a w zamian jemu podsunięto przynętę. Mieszkanie w Józefowie, po rewizji w betoniarni stało się nieaktualne, jak również i to drugie nazwisko, pod którym się krył. Potem ten telefon do „Stołecznej” z ostrzeżeniem przed milicją... Gustaw dał się nabrać, nie ma co się dziwić, ale i na jego pomoc nie można teraz liczyć — wystraszyła go ta rozmowa. A więc wiedzą i to... Najwyższy więc czas zniknąć i w ten sposób urwać ślady, na które wpadła już glina. Pozostały jeszcze do wykorzystania pewne możliwości na Wybrzeżu. I ten idiota, Urbaniak, chciał tam szukać szansy, ale to byłoby zbyt niebezpieczne, był za głupi, żeby nie wpaść. A wówczas sypałby bez wątpienia. A Miecio? Ten chyba nie zawiedzie, chłopak z branży. Ale to już nie ma większego znaczenia, bo trzeba pryskać. Przywarować w Kacku u Józefa, a potem zobaczy się — albo znajdzie się szansa na dalszą drogę, albo zdobędzie się nowe papiery. Zastąpić zmarłego, o śmierci którego nikt nie wie, czasem się udaje. Można by ten numer powtórzyć.
Ale czy nie za późno już na to wszystko? Tak czy inaczej, trzeba ruszać i dobrze uważać, czy się nie ma opiekuna.
Stary człowiek wstał z ławki i wolno skierował się ku drodze prowadzącej w stronę dworca. Było zbyt dużo ludzi, by stwierdzić, czy ktoś go nie obserwuje. Ruchliwe
ulice śródmieścia też nie pozwalały się w tym
zorientować. Zaszedł więc do baru kawowego, gdzie przesiedział dłuższy czas, po czym wyszedł tylnym wyj ściem do ogródka urządzonego j w podwórzu, skąd z kolei przedostawszy się do następnej posesji zmienił dwa razy taksówkę i nadal klucząc, z wolna zbliżał się do swego mieszkania.
Do nocy było jeszcze daleko i mógł się nie spieszyć. Dopiero na bocznej, peryferyjnej, prawie pustej uliczce, przy której mieszkał, przekonał się, że nikt za nim nie idzie. Już spokojniejszy zabrał się do pakowania najniezbędniejszych rzeczy. Należało wziąć jak
najmniejszą walizkę, a i w tej musiało pozostać miejsce na paczki banknotów.
Kiedy się z tym uporał, usiadł w starym, wystrzępionym fotelu i pogrążył w rozmyślaniach. Im głębiej zastanawiał się nad zaistniałymi zdarzeniami, tym bardziej powracał niepokój i natrętna myśl, że decyzję ucieczki powziął zbyt późno.
Pozostać zatem na miejscu? Dziewczyna była
poważnym niebezpieczeństwem, ale czy jej ewentualnego zeznania nie da się podważyć? W wagonie nie było dostatecznie widno, by mogła bez wątpliwości stwierdzić, że go poznaje. Najgroźniejsze jednak było to pytanie zadane Gustawowi: „Czy Alojzy Kowalski to pana
krewny?” Skoro już padło, to znaczy, że przeszłość powróci. A Gustaw? Przyparty do muru, dla ratowania własnej skóry, na pewno rozpuści język. A jeszcze Ziemba i Miecio...
A więc mimo ryzyka, mimo wątpliwości, pozostawała tylko ta jedna, ostatnia już szansa — ucieczka.
Powziąwszy ostateczną decyzję obmyślał szczegóły jej przebiegu. Jaki środek lokomocji wybrać — czy pociąg?
Zastanawiał się też, gdzie mógłby zgubić ewentualnego obserwatora. Pierwsza sposobność nadarzała się już tu, w domu, gdzie mieszkał. Już dawno przygotował sobie przejścia w parkanie, odgradzającym sąsiednie podwórko, a stamtąd do następnej posesji. Takie same możliwości istniały jeszcze i na dalszej trasie ucieczki, obejrzane i sprawdzone przezornie już dawniej, kiedy opracowywał plan rabunku. Szanse zatem istniały. Fakt, że dysponuje samochodem brata, mógł ujść uwagi milicji... Dochodziła jedenasta, kiedy postanowił ruszać, nie należało bowiem czekać, aż ulice zupełnie opustoszeją.
Kiedy otwierał drzwi garażu, był pewny, że dotarł na miejsce bez asysty. Tę część zadania udało się więc wykonać pomyślnie. Pobyt tu nie powinien potrwać dłużej niż piętnaście minut, a kiedy wydostanie się już na ulicę, niełatwo go będzie rozpoznać. Dla większego bezpieczeństwa nie zapalał wewnątrz światła. Następnie podparł ramieniem wóz i przetoczył go nieco do przodu, by dostać się do desek, zakrywających kanał. Odłożył parę pierwszych na bok i po, betonowych stopniach zszedł w dół. Kiedy znalazł się w kanale, musiał uklęknąć i dopiero wtedy zapalił latarkę. W jej świetle odnalazł zamaskowany zaczep, odsunął go i wyjął pionową ściankę jednego ze stopni, również odlaną z betonu i niczym nie różniącą się od pozostałych. Ukazała się podłużna skrytka, w którą wsunął rękę i zaczął wyrzucać paczki banknotów, ściągniętych opaskami. Te o mniejszych wartościach pozostawił, by nie zajmowały i tak już szczupłego miejsca w walizce, a resztę ułożył równymi rzędami i zatrzasnął wieko. Potem założył ściankę stopnia i czując ból w zgiętym krzyżu, ujął walizkę. Z trudnością począł wydostawać się na zewnątrz.
Kiedy już stanął na betonowej podłodze garażu i właśnie schylał się, by ułożyć deski, raptem wnętrze wypełniło ostre, białe światło, a za jego plecami rozległ się spokojny głos, który już znał dobrze.
— Nie ruszaj się, Herman.
Obrócił się wolno i na widok wymierzonych w siebie luf automatów upuścił walizkę i bez wahania, mimowolnym ruchem, uniósł do góry ręce.