Sięgnąłem po słuchawkę i wykręciłem numer Karola. Na szczęście był jeszcze w redakcji.
— Przyjeżdżaj natychmiast — rzuciłem, kiedy
usłyszałem jego głos. — Jestem w mieszkaniu Teresy.
— Pali się, że ci tak pilno? — odpowiedział
beztrosko. — Teraz nie mogę, siedzę przy maszynie.
— Przyjeżdżaj natychmiast, ty dziwkarzu, albo nie chcę cię znać! To twoje bóstwo okradło Teresę!
— Niemożliwe! — głos Karola nie był już taki
beztroski, co sprawiło mi pewną ulgę. — No dobra, ale muszę skończyć robotę!
— Do diabła z twoją robotą! Muszę mieć zaraz adres tej twojej Anki! Znasz chyba Teresę i wiesz, co będzie, jak sprawa się wyda!
— Za pół godziny będę wolny, czekaj na mnie! A co do adresu, to...
— Podasz mi go, jak przyjedziesz — przerwałem połączenie, rzucając ze złością słuchawkę.
Zdecydowany ton, w jakim przeprowadziłem tę rozmowę sprawił mi satysfakcję, toteż zacząłem oceniać sytuację mniej pesymistycznie. Ostatecznie może nie będzie tak źle, trzeba tylko działać szybko, by dziewczyna nie zdążyła pozbyć się tych rzeczy, bo wtedy dopiero zaczęłaby się kołomyjka. Pałałem żądzą działania i pełen niecierpliwości czekałem na Karola.
Wreszcie rozległ się dzwonek u drzwi.
— Co zginęło?! — spytał już od progu. Widać było, że chłop przejął się sprawą.
Nie rozbierając się wszedł do pokoju i rozejrzał, z rękami w kieszeniach płaszcza. Był to niczego sobie chłopak o niebieskich oczach i rzęsach długich jak u dziewczyny. Po ruchach od razu można było poznać, że jest w dobrej formie.
— Czerwona, skórzana torba i płaszcz w brązową kratę, który Teresa tak lubiła! Wisiały w przedpokoju. Zdajesz sobie chyba sprawę, co będzie, jeśli Teresa dowie się, że była tu jakaś dziwka! Nigdy nie uwierzy, że to nie ja tu z nią byłem. Będzie przekonana, że chcesz mnie kryć. A jeśli nawet jakimś cudem mi uwierzy, pozostanie pretensja, że wpuściłem do jej mieszkania obcą dziewczynę... Gadaj więc, gdzie tę twoją Ankę mogę przydybać?!
— Skąd wiesz, jak się nazywa?
— Czy to ważne? Znalazłem na stoliku kartkę, której nawet nie pofatygowałeś się sprzątnąć! Przypuszczam, że w ciągu jednej nocy partnerki nie zmieniałeś?
Moja ironia musiała zrobić na nim wrażenie, bo popatrzył na mnie wyraźnie speszonym wzrokiem, zanim odezwał się:
— Widzisz, stary... Bardzo mi przykro, ale ja nie znam jej adresu...
Poczułem, że kręci mi się w głowie.
— Nie znasz?! — rzuciłem z przerażeniem. — A nazwisko? Adres możemy uzyskać w Biurze Meldunkowym...
— Ani nazwiska... — rozłożył ręce.
— Więc jak... Gdzie ją poderwałeś? — język plątał mi się w gębie. Zdruzgotany, osunąłem się na fotel.
Karol założył ręce na plecy i przeszedł się po pokoju, wreszcie zatrzymał się przede mną.
— Głowa do góry, chłopie! Jakoś ją znajdziemy! Wyskoczę ze skóry, żeby ją odszukać!
— Mam cię gdzieś z twoimi obietnicami! Gadaj, gdzie j ą poznałeś i j ak wygląda?!
— Poznałem ją na dansingu w Grandzie. Wysoka, zgrabna, wiesz, taka z nogami po pachy. Blondynka, ale to nie wskazówka, bo kobiety zmieniają peruki — no, pantera, nie dziewczyna!
— Nic mi ten opis nie daje. Mało to takich?
— Żebyś wiedział, że mało!
— Idiota! Może znają ją tam kelnerzy albo szatniarz?
— Możliwe... Ale czekaj, przypominam sobie coś, co może się przydać... Telefonowała w nocy i z kimś rozmawiała, a ja udawałem, że śpię... Zaraz, jaki to był adres? Aha, ulica Gradowa dwadzieścia sześć. To uliczka na peryferiach Ochoty, znam ją, bo kiedyś zdarzyło się tam morderstwo... Małe domki ze składzikami na zapleczu, a ogródkami od frontu...
— Myślisz, że tam mieszka?
— Nie, bo powtarzała adres. Zna kogoś, kto wyznaczył jej tam spotkanie.
— I nic więcej nie wiesz? Może chodzi do jakiejś kawiarni lub wreszcie gdzieś pracuje? Nie umawiałeś się z nią?
— Nie. Zresztą po takim numerze i tak by nie przyszła.
Oparłem głowę na rękach i stęknąłem:
— Co ja teraz zrobię ?! Bodaj cię wykastrowano!
— Tol, głowa do góry! Pojedziemy razem pod ten adres i na pewno czegoś się dowiemy. A jeśli nie, połażę po knajpach i gdzieś ją przydybię. Mamy osiem dni czasu.
— A jak sprzeda te rzeczy? Nie, trzeba działać natychmiast. Jedźmy na tę Gradową — zerwałem się na nogi.
Ale Karol spojrzał na zegarek.
— Dochodzi dziesiąta, a ja przerwałem pracę. Muszę wracać, bo zdarzyło się bombowe włamanie i trzeba skończyć przygotowanie materiału. Ale zajdę do ciebie rano. Przez jedną noc nic nie sprzeda.
— Jeśli nie możesz, to trudno, ale ja czekać nie będę ani godziny! Pojadę bez ciebie, opieki nie potrzebuję.
Po wyjściu Karola jeszcze raz obejrzałem mieszkanie, wszystkie możliwe kąty i schowki, równie bezskutecznie jak poprzednio. Potem zszedłem do samochodu z twardym postanowieniem wykorzystania tej ostatniej szansy.
Siąpił drobny deszcz. Krople wody skrzyły się w blasku reflektorów zamazując połyskliwą zasłoną kontury przechodniów i perspektywę ulicy, którą znaczył rząd latarni malejących białymi punktami w mrocznej dali. Co i raz pojawiały się przede mną dwa świecące koła, niby wielkie, sowie oczy, rosnące szybko, coraz bliższe, zmuszając do wytężenia wzroku, by w światłach mijanego auta rozeznać przestrzeń przed maską własnego wozu. Trasę przestudiowałem z planem miasta w ręku, kiedy więc kamienice zaczęły z wolna rzednąć i coraz częściej pojawiały się pomiędzy nimi nie zabudowane place, wiedziałem, że wkrótce będę na miejscu. Jeszcze parę zakrętów i oto w świetle reflektorów z trudem ujrzałem przymocowaną do ogrodzenia granatową tabliczkę, a na niej nazwę ulicy — Gradowa.
Obróciłem kierownicą, ale w następnej sekundzie musiałem nacisnąć hamulec. Ukazała się bowiem przede mną duża, czarna, błyszcząca kałuża. Ulica była nie brukowana, pełna błota, dziur i wyboi.
Cofnąłem wóz, bo pokonywanie tego grzęzawiska było zbyt ryzykowne. Postawiłem go przy krawężniku i wysiadłem, by resztę drogi odbyć piechotą. Jak się okazało, była to szczęśliwa decyzja. Spowodowała ją jednak konieczność, a nie moja umiejętność przewidywania wypadków.
Zapaliłem latarkę. Po bokach ulicy leżał twardo ubity żużel, mogłem więc iść bez obawy błotnistej kąpieli. Wzdłuż ciągnęły się jednorodzinne domki, odgrodzone od ulicy siatką i krzakami.
Odszukałem parzystą stronę i ruszyłem przed siebie, licząc posesje.
Ale przy numerze dwudziestym drugim domki skończyły się. Miałem przed sobą pustą przestrzeń, tonącą w ciemności. Jedynie gdzieś z dala migotało pojedyncze światełko.
Była to moja ostatnia szansa. Zapaliłem latarkę, bo twardy chodnik skończył się, a nogi ślizgały się po mokrej ścieżce, i ruszyłem w tamtym kierunku.
Nikłe światełko poczęło rosnąć i wkrótce spostrzegłem zabrudzoną żarówkę tkwiącą pod blaszanym koszem, zamocowanym do telefonicznego słupa. Stał on przy drewnianym parkanie, obok bramy, na której dostrzegłem wymalowany białą farbą numer 26, a obok napis: Wyroby betonowe — 7. Łuczak.
Parkan, brama i znajdująca się przy niej furtka były zrobione ze zbitych szczelnie, dwumetrowych desek, nie mogłem więc zobaczyć, co znajdowało się wewnątrz ogrodzenia. Furtka była zamknięta. Szarpałem ją bezskutecznie przez pewien czas, potem próbowałem wołać, ale nie dosłyszałem żadnej odpowiedzi. Słychać było tylko szelest siąpiącego deszczu.
Wokół było cicho i ciemno. Jedynie z palącej się u góry żarówki padał na błotnistą drogę krąg światła. Nie dając za wygraną zacząłem iść wzdłuż parkanu w nadziei, że może uda mi się znaleźć jakieś przejście i stwierdzić, co kryje się za tym szczelnym ogrodzeniem — czy tylko magazyny na materiał i wyroby? Skoro jednak dziewczyna otrzymała ten adres, musiało tu być również jakieś mieszkanie lub chociaż pomieszczenie biurowe, gdzie mógłbym otrzymać informację — jak się nazywała, gdzie mieszkała, kim była.