Выбрать главу

Istotnie, przejście znalazłem. Przyświecając latarką już po kilkunastu krokach odkryłem w parkanie zmurszałą deskę, a obok niej drugą, ledwie trzymającą się na gwoździu.

Po przedostaniu się na drugą stronę płotu dostrzegłem w refleksach światła ulicznej żarówki kontury jakichś magazynów czy szop, a nieco z boku zarysy baraku z oknami, zasłoniętymi okiennicami. Spod dwóch sączyło się światło.

Obszedłem barak dookoła. Był tu zapewne plac robót, gdyż leżały na nim betonowe kręgi, pustaki i rury. Wkrótce znalazłem ganeczek, wskazujący wejście. Idąc ku niemu wzdłuż ściany stwierdziłem, że i z tej strony spod okiennic sączy się światło. Musiałem teraz patrzeć pod nogi, by wśród gmatwaniny czarnych cieni nie wywalić się na jakimś kawałku betonu, ale przechodząc obok przeświecającej okiennicy, zerknąłem do wnętrza przez

wycięte w desce serduszko.

To, co ujrzałem, raptownie zatrzymało mnie w miejscu. Przywarłem do ściany wstrząśnięty, z nagle zrodzonym uczuciem osobistego zagrożenia.

Wnętrze było obszerne, ale brudne i zaniedbane. Pośrodku stała „koza”, w której buzował ogień, pod przeciwległą ścianą odrapane biurko, obok regał z półkami na akta i stara, koślawa szafa. Z drugiej strony okna, pod którym stałem, musiał znajdować się stół, bo dostrzegłem szyjki butelek od piwa i parę szklanek. Przy stole, tyłem do mnie siedział jakiś człowiek, nieco przechylony do przodu, w kapeluszu na głowie, spod którego wystawały pasma siwych włosów.

Naprzeciw zaś, obok piecyka stało krzesło, do którego był przywiązany młody mężczyzna. Miał wąskie czarne wąsiki nad pełnymi wargami i ciemne, zmierzwione włosy. Oczy zwrócone ku staremu człowiekowi były pełne przerażenia.

Obok niego stało jakichś dwóch facetów i również spoglądało w tę samą stronę. Jeden z nich trzymał w ręku zwykłą, blaszaną szufelkę z wielkim kawałkiem rozpalonego do czerwoności węgla, nad którym unosił się niebieski płomyk. W oknie chyba brakowało kawałka szyby, gdyż rozmowę słyszałem tak dobrze, jak gdybym znajdował się w środku.

— Więc gdzie są? — głos starego człowieka w kapeluszu brzmiał nieco skrzekliwie, ale spokojnie.

— Przecież mówię...! — uwięziony wybuchnął potokiem słów. — Mówię wam, że nie wiem...! To jest wszystko, cośmy przywieźli! Byliśmy cały czas w trójkę, nigdzie nie odchodziłem! Przez cały czas! I razem liczyliśmy!

— Myślisz, draniu, że mnie okłamiesz? Że nie wiem, ile naprawdę było?

— Szefie, sumiennie mówię, że nie kłamię! Niech pan ich spyta! — obrócił głowę, spoglądając kolejno na stojących koło niego strażników.

— Już ich pytałem... — głos nadal brzmiał spokojnie.

— Siedziałeś sam na tylnym siedzeniu dlatego, żeby pilnować worka, a w rzeczywistości, by mieć sposobność upchać kilka paczek po kieszeniach! A potem kazałeś im liczyć, ty cwaniaku!

— Nie! Przysięgam, że nie! Wszystko, co było, przynieśliśmy tutaj!

— Nieprawda, Jabłuszko! Kazałem ci pilnować forsy przez dzień, więc kiedy ci wyszli, gdzieś ją tu schowałeś! Gadaj teraz, braciszku, gdzie jest brakujących sześćset tysięcy?

— Co mam mówić! Tyle było i tyleśmy przywieźli!

— Już ci powiedziałem, jak odstawiłeś ten numer...

— rzucił znudzonym głosem stary. — I więcej gadać z tobą nie będę. Chcę wiedzieć, gdzie jest forsa.

Jednocześnie z tymi słowami dojrzałem nieznaczny ruch jego ręki. Miał dłoń chudą z równie chudymi, kościstymi palcami. Na ten znak jeden z jego ludzi chwycił więźnia za włosy i szarpnął mu głowę do tyłu, drugi zaś podsunął pod brodę szuflę z żarzącym się węglem. Rozległ się nieludzki wrzask, a potem bełkot:

— Po... wiem! Będę... mówić...!

Znów nieznaczny ruch ręki i szufla z węglem odsunęła się. Puszczona luźno głowa więźnia chwiała się na boki, a z gardła wydobywał się przerywany spazmami szloch.

— Gdzie schowałeś pieniądze? — padło uparte pytanie.

— Nie chowałem... Wzięła moja dziewczyna... Kazałem, żeby tu przyjechała i zabrała...

— Co to za dziewczyna?

Zamieniłem się cały w słuch, żeby nie przegapić nazwiska, ale odpowiedź przyniosła mi rozczarowanie.

— Anka... Oni j ą znaj ą...

Spojrzenie starego musiało spocząć na asyście, gdyż obaj skinęli głowami.

— Gdzie je miałeś odebrać?

— U mnie... w mieszkaniu...

— Gdzie mieszkasz?

— Wyrwicza osiemnaście.

— Kiedy miała tam być?

— Kazałem czekać, aż przyj dę...

Stary zwrócił się do swoich ludzi:

— Jechać z nim i zabrać forsę. Będę tu na was czekał, macie wracać w każdym wypadku. Jeśli zaś okaże się, że znów zełgał, no to... — nie dokończył zdania i ponownie zwrócił się do więźnia:

— Jak była ubrana?

— Miała płaszcz w brązową kratę...

— Brunetka, blondynka?

— Jasna blondynka...

— W czym przewoziła pieniądze?

— W czerwonej torbie... ze skóry...

Znów ruch dłonią, niedbały i władczy:

— Zabierajcie go...

Więźnia odwiązano z krzesła. Podtrzymywany przez towarzyszy, chwiał się na nogach.

Teraz należało szybko się wycofać. Byłem ciekaw, jak dostaną się na odległą ulicę Wyrwicza, bo nigdzie nie widziałem tu samochodu, ale na dalsze zastanawianie się nie było czasu. Odszedłem od okna i okrążywszy barak, zatrzymałem się, by zza węgła śledzić dalsze poczynania tego towarzystwa. Nie mogłem teraz zgubić tego jedynego śladu, na jaki udało mi się wpaść, jedynej drogi, którą mogłem dotrzeć do tej przeklętej dziewczyny!

Na ścieżce prowadzącej ku furtce rozległy się głosy idących, a wkrótce dostrzegłem ich sylwetki. Za chwilę stuknęła zamykana furtka i grupa zniknęła mi z oczu. Skierowałem się więc do swojego przejścia, a w chwili, kiedy przełaziłem przez dziurę, usłyszałem warkot zapuszczanego silnika. Rozległ się jednak z drugiej strony baraku. Musiała więc dochodzić tu inna ulica, o twardej nawierzchni.

Obroty silnika wzrastały zdradzając mi, że wóz poderwał się z miejsca. Drogę miałem więc wolną. Ruszyłem biegiem do swego auta. Postanowiłem jak najszybciej dostać się na Wyrwicza i już w myśli wybierałem trasę wolną od świateł na skrzyżowaniach.

Nie twierdzę, że wszędzie trzymałem się przepisowej szybkości, ale też kiedy przybyłem na miejsce, nie dostrzegłem w pobliżu żadnego samochodu. Swój zatrzymałem po przeciwnej stronie osiemnastego numeru i czekałem na dalszy rozwój wypadków.

Dom ten to stara, trzypiętrowa kamienica, odrapana i szpetna. Trzy okna na pierwszym piętrze były oświetlone, po dwa na drugim i trzecim. Odnotowywałem sobie w pamięci te szczegóły, bo mogły mi być wkrótce pomocne. W tym momencie usłyszałem nadjeżdżające auto. Zatrzymało się o jeden dom dalej, po czym wysiadła z niego znana mi kompania. Zniknęli w bramie, a ja czekałem, dalej siedząc w samochodzie.

Po krótkiej chwili krańcowe okno na trzecim piętrze zabłysło światłem. A więc dziewczyna albo spała, albo nie było jej w domu. Tak czy inaczej wiedziałem już, gdzie szukać mieszkania Jabłuszka.

Czekałem dalej. Musiałem zdobyć się na cierpliwość, bo dopiero po blisko godzinie ukazały się w bramie dwie znane mi sylwetki. Szybko ruszyły do swego wozu, potem rozległo się trzaśniecie drzwiczek, warkot silnika i za chwilę ich auto zniknęło za rogiem ulicy.