— Grzałką?
— Nie znaleziono jej przecież, zresztą według opinii naszego lekarza oparzenie pochodzi od płomienia, o czym świadczy zwęglenie skóry i włosów wokół rany.
— Gdybyśmy wiedzieli, gdzie się to stało, byłoby to już pół drogi do sprawców. Jachma przyszedł do domu w jakimś towarzystwie około północy. Wynika to z pierwszych przesłuchań, protokoły szef czytał. Sąsiadka zeznała, że słyszała na korytarzu kroki kilku mężczyzn, ale nie wyjrzała z mieszkania, bo rozpoznała głos Jachmy, co ją uspokoiło.
— Dobra, teraz kolejne pytanie. Dlaczego był przypiekany, a potem go zabito? I dlaczego to się odbywało w dwóch różnych miejscach?
— Narzucają się dwie odpowiedzi. Albo z obawy przed zdemaskowaniem, albo, co zważywszy na drugie pytanie jest bardziej prawdopodobne, z powodu jakichś porachunków — na przykład za przechwycenie części łupu.
— Tak, to zupełnie możliwe. Przypiekany wprowadził ich w błąd, że pieniądze ma u siebie, a kiedy okazało się to kłamstwem, zabili go. Ale dlaczego miałby tak głupio kłamać?
— W nadziei, że po drodze im zwieje... Ale to jest odpowiedź nie na mój stopień służbowy. Może jak zostanę majorem...
— Słaba nadzieja, bo zbyt narażasz się przełożonym. A teraz następne pytanie...
— Równie łatwe?
— Bo ja wiem... Brzmi ono: po co zabrano fotografię z ramki stojącej na stoliku i czego szukano w szufladach i w garderobie ofiary?
— Może najpierw zastanowimy się, czyja to mogła być fotografia?
— Wchodzą w grę dwie możliwości. Albo rodzinna, albo dziewczyny. Wątpię, aby taki typ, jak Jachma, objawiał rodzinne sentymenty, więc raczej dziewczyny. Ale po co zabierali fotografię?
— Aby na to odpowiedzieć, nie trzeba być majorem.
— No to mów.
— W celu utrudnienia śledztwa. Dziewczyna mogła wiedzieć zbyt dużo i trzeba było na jakiś przynajmniej czas ją ukryć, a fotografia byłaby pomocna w poszukiwaniach. Przerzucili także rzeczy denata, by upewnić się, czy nie ma czegoś, co mogłoby naprowadzić na ślad albo dziewczyny, albo ich samych.
— To jest dość przekonujące. Ale dlatego musimy jak najprędzej ją znaleźć. No i, jak już mówiłem, zebrać informacje, z kim ostatnio najczęściej widziano Jachmę.
— Dziewczynę się znajdzie — stwierdził z przesadną pewnością siebie Gerson.
— Oby żywą — mruknął Wydma. — To morderstwo dowodzi, że mamy do czynienia z bezwzględnym przeciwnikiem.
— A jeśli nie ma ono związku z włamaniem? Przecież brak dowodów, że jedno wiąże się z drugim.
— Ale przesłanek jest dość, o czym już zresztą mówiliśmy. Stwierdzamy powiązanie pracownika zakładów z człowiekiem mającym wyrok za włamanie. Udając się tym śladem odkrywamy morderstwo. Nie wierzę w taki zbieg okoliczności. A teraz dalej, czy nie zwróciła twojej uwagi zbieżność obu zabójstw? Strażnika i Jachmy? Uderzenie nożem i to niemal w to samo miejsce — nieco z boku i od tyłu? Czyżby nowy zbieg okoliczności?
— No dobrze, niech będzie. Zresztą przełożeni są od tego, żeby mieć rację.
Wydma zapalił papierosa i dalej rozważał głośno:
— To, że szajka miała wtyczkę na terenie Zakładów, nie budzi we mnie żadnych wątpliwości. Tezę tę popierają następujące fakty: otwarcie kasy podrobionym kluczem, wybór właściwego momentu włamania, a może nawet i zorganizowanie tego momentu. Ale jest jeszcze wciąż nurtujące mnie pytanie — jak to się stało, że zabity strażnik dopuścił mordercę tak blisko, że ten mógł uderzyć go nożem? Odpowiedź jest tu chyba jedna — bo znał człowieka, który do niego się zbliżał, i nie uważał jego obecności w gmachu za rzecz niezwykłą. Ale kto nim jest? Początkowo sądziłem, że to ta Janina. Tak silnego ciosu nie była wprawdzie w stanie zadać, ale mógł być przy niej chociażby i Jachma. Podeszli oboje do strażnika, u którego widok sekretarki dyrekcji nie wzbudził najmniejszych podejrzeń, no i w ten sposób dał się zaskoczyć. Teraz jednak na plan pierwszy wysuwa się Urbaniak. Pozostaje jeszcze Stecki, no i Bielecki. Tego starego także nie możemy usunąć z kręgu podejrzanych. Ale chyba najważniejsza jest odpowiedź na pytanie, jak włamywacze dostali się na teren Zakładów, a potem do gmachu?
— Nie wierzy pan w drogę przez okno?
— Nie. Zbyt wyraźnie została nam pokazana. Cała impreza była sprawnie zorganizowana i raptem takie niedopatrzenie? Pozostawiony ślad po drabinie, nieomal ostentacyjna rysa na parapecie i to nie domknięte okno, by nie było wątpliwości, którędy się wydostali...
— Ale którędy weszli do zakładów? Śladów wzdłuż całego ogrodzenia nie znaleziono!
— Siłą rzeczy pozostaje wartownia. Wasz protokół przesłuchania wartownika przestudiowałem dokładnie. Istotnie, w jego zeznaniach nie ma niczego podejrzanego, ale gdzieś musi tkwić luka. Jeszcze wrócimy do tej sprawy, ale najpierw chcę pogadać z Elmerówną i Urbaniakiem. Wezwij ich na jutro rano.
— Prosiłem panią o przybycie — zagaił następnego dnia Wydma, kiedy panna Elmer zajęła już miejsce — by zasięgnąć nieco dalszych informacji. Zaznaczam, że nie jest to przesłuchanie oficjalne, bo jak pani widzi, nikt nie protokołuje, nie zamierzam też włączać magnetofonu... — uśmiechnął się, ukazując biel zębów.
— Słucham pana... — nieco sztywno odpowiedziała dziewczyna. Siedziała na brzegu krzesła i wpatrywała się w twarz majora.
— Chciałbym nieco się zorientować w otoczeniu osób, z którymi przyszło mi się zetknąć w związku z tą kradzieżą — Wydma starannie dobierał sformułowania. — Jest to wścibstwo konieczne w procedurze dochodzeniowej, co podkreślam, by nie wywołać wrażenia, że pytania będę stawiał tylko pani. Będę je zadawał także i innym.
— Nie mam nic do ukrywania, proszę więc pytać, panie majorze.
Wstępne wyjaśnienie Wydmy musiało odnieść skutek, bo panna Elmer stała się mniej sztywna.
— Wiem, że pani rodzice nie żyją. Czy od dawna?
— Matka zmarła pięć lat temu, ojciec w rok później.
— Czy ma pani jeszcze j akąś bliższą rodzinę ?
— Owszem, siostrę, ma na imię Anna.
— Młodsza czy starsza?
— O dwa lata młodsza.
— A inni krewni?
— Siostra matki, wdowa, mieszka na Ochocie. Są jeszcze dwaj wujowie, jeden mieszka w Szczecinie, drugi w Krakowie... Poza tym stryj emeryt w Zalesiu Górnym — dziewczyna podała bliższe adresy, które Wydma zanotował na bloku.
— Czy pani siostra mieszka z panią?
— Nie, u ciotki.
— Gdzie pracuje?
Nastąpiła chwila milczenia, którą dziewczyna
przerwała mówiąc z ociąganiem:
— Chyba nigdzie...
— Nie wie pani na pewno? Z czego więc żyje? Czyżby ciotka zgadzała się utrzymywać młodą, zdrową dziewczynę i pozwalała jej nic nie robić?
Panna Elmer opuściła głowę. Z pewnym zaskoczeniem Wydma dostrzegł łzy, pojawiające się na jej rzęsach.
— Anka... Anka jest bardzo ładna, ale i bardzo lekkomyślna... Dlatego zeszła na złą drogę... — mówiła cicho i wolno. — Ciotka i ja starałyśmy się na nią wpływać, ale bezskutecznie. A teraz... nawet nie wiem, gdzie się obraca. Słyszałam, że żyje z jakimś ciemnym typem...
— A przedtem? Czy może pani coś powiedzieć o jej sympatiach?
Uniosła głowę i spojrzała na Wydmę.
— Pan już zapewne wie? Prawda?
Ten skinął potwierdzająco.
— Ogólnikowo, ale chciałbym usłyszeć więcej szczegółów.
— Urbaniak przynajmniej ją kochał, nawet chciał się z nią żenić. To może dziwne, ale Anka właśnie dlatego zaczęła go lekceważyć, aż wreszcie porzuciła dla jakiegoś gangstera, który... który ją bije!
— Skąd pani to wie?
— Czasami przychodzi do mnie. Zwłaszcza jeśli nie ma z czego żyć. Ostatni raz była przed miesiącem. Stwierdziłam, że miała posiniaczone ramiona, a ślad uderzenia na twarzy starała się zakryć włosami. Było to przykre spotkanie. Po raz setny starałam się przemówić jej do rozumu, ale jak zwykle zbyła mnie kpinami. Była jednak jakaś wystraszona, popłakałyśmy się obie, a potem poszła... i nic się nie zmieniło...