Nie potrafił powstrzymać uśmiechu.
– Pytałaś ją o byłego?
– Tak. To ciekawe: kiedy tylko poruszyłam ten temat, natychmiast zaczęła trzymać dystans. Opowiadała same banały: alpinizm, polityka i przyjaciele, którzy zabierali mężowi cały czas, rozwód za porozumieniem stron, ich życie, które stopniowo rozeszło się w dwóch różnych kierunkach, i tak dalej. Ale czułam, że przemilczała to, co najważniejsze.
Nagle Servazowi przypomniał się dom Chaperona. Mieszkali w osobnych pokojach, tak jak Grimm i jego żona. Dlaczego? Czyżby żony odkryły ich potworną tajemnicę? Servaz w jednej chwili nabrał przekonania, że w ten czy inny sposób to właśnie się stało. Być może, a nawet z całą pewnością, domyślały się zaledwie części prawdy. Ale pogarda wdowy po Grimmie wobec męża i jej próba samobójcza, a także niechęć byłej pani Chaperon do mówienia o życiu osobistym miały wspólne źródło: te kobiety znały najgorsze perwersje i podłość swoich mężów, choć na pewno nie domyślały się rozmiarów ich zbrodni.
– Mówiłaś jej, co znaleźliśmy w domu?
– Nie.
– Zrób to. Nie ma ani chwili do stracenia. Zadzwoń do niej i powiedz, że jeśli coś ukrywa, a jej mąż zostanie znaleziony martwy, będzie pierwsza na liście podejrzanych.
– W porządku. Znalazłam jeszcze coś ciekawego – dodała.
Servaz czekał.
– Szefowa pielęgniarek w Instytucie, Lisa Ferney, miała kiedyś do czynienia z wymiarem sprawiedliwości. Łamanie prawa, wykroczenia, przestępstwa. Kradzieże skuterów, znieważanie funkcjonariusza na służbie, narkotyki, pobicia i zranienia, wyłudzanie pieniędzy. W każdym razie miała w tamtym czasie kilka spraw karnych.
– I mimo to pracuje w Instytucie?
– To było dawno. Wróciła do szeregu, zdobyła wykształcenie. Pracowała w kilku szpitalach psychiatrycznych, dopóki Wargnier, poprzednik Xaviera, nie wziął jej pod swoje skrzydła. Każdy ma prawo do drugiej szansy.
– To ciekawe.
– Poza tym Lisa Ferney jest aktywną członkinią klubu kulturystycznego w Saint-Lary, dwadzieścia kilometrów stąd. Należy też do klubu strzeleckiego.
Nagle Servaz i d’Humières wzmogli czujność. Martina uderzyła pewna myśclass="underline" być może intuicja, tam, w Instytucie, go nie zawiodła. Lisa Ferney to ten profil. Ci, którzy powiesili konia na górze, byli bardzo silni. A szefowa pielęgniarek ma więcej siły niż niejeden mężczyzna.
– Drąż dalej ten temat – powiedział. – Może coś w tym jest.
– A, jeszcze coś, byłabym zapomniała. Kasety.
– Tak?
– To były tylko śpiewy ptaków.
– Aha.
– No dobrze, to lecę do merostwa zobaczyć, czy jest jakaś lista dzieci, które przewinęły się przez ośrodek.
– Proszę państwa, wolałbym, żeby państwo pozwolili komendantowi odpocząć – rozległ się donośny głos od drzwi.
Odwrócili się. Wszedł lekarz w niebieskim kitlu. Miał około trzydziestki, smagłą cerę i gęste, czarne brwi niemal zrośnięte u nasady mięsistego nosa. Servaz odczytał nazwisko na plakietce: „Dr Saadeh”. Podszedł do nich z uśmiechem. Ale jego oczy były poważne. Marszczył grube brwi, świadomie robiąc nieprzejednaną minę, która miała dać im do zrozumienia, że w miejscu takim jak to sędziowie i żandarmi powinni chylić czoło przed wyższym autorytetem: autorytetem służby medycznej. Servaz zaczął wstawać z łóżka.
– Nie ma mowy, żebym tutaj został – oświadczył.
– Nie ma mowy, żebym pozwolił panu teraz odejść – sprzeciwił się doktor Saadeh, przyjaźnie, ale zdecydowanie kładąc mu dłoń na ramieniu. – Jeszcze nie skończyliśmy pana badać.
– No to niech się pan pośpieszy. – Servaz opadł zrezygnowany na poduszki.
Ale kiedy tylko wszyscy wyszli, zamknął oczy i zasnął.
W tej samej chwili w Lyonie, w budynku-fortecy przy quai Charles-de-Gaulle pod numerem 200, w którym mieści się sekretariat generalny Interpolu, oficer dyżurny odebrał telefon. Mężczyzna znajdował się w samym środku obszernej otwartej przestrzeni biurowej, pełnej komputerów, telefonów, drukarek i ekspresów do kawy, z panoramicznym oknem wychodzącym na Rodan. W biurze znajdowała się też duża przystrojona choinka, której czubek ozdobiony gwiazdą górował nad systemem ścianek działowych.
Zmarszczył brwi, rozpoznawszy głos rozmówcy.
– To ty, Vincent? Kopę lat, stary! Co u ciebie słychać?
Interpol, druga pod względem liczebności organizacja po ONZ, skupia 187 państw. Jej centralne biuro nie jest jednak instytucją policyjną w ścisłym znaczeniu tego słowa, ale raczej punktem informacyjnym, do którego policje poszczególnych krajów członkowskich zwracają się w celu uzyskania ekspertyz i skorzystania z baz danych, w tym z katalogu zawierającego 178 tysięcy przestępców i 45 tysięcy uciekinierów. To instytucja, która każdego roku rozsyła tysiące międzynarodowych nakazów aresztowania; słynne „czerwone listy gończe”. Mężczyzna, który odebrał telefon, nazywał się Luc Damblin. Podobnie jak Marissę, Espérandieu poznał go w szkole policyjnej. Wymienili grzeczności, po czym Vincent przeszedł do sedna sprawy.
– Potrzebuję pomocy.
Damblin odruchowo spojrzał na portrety wiszące na jednej ze ścianek, nad kserokopiarkami: rosyjscy mafiosi, albańscy stręczyciele, grube ryby rynku narkotykowego z Meksyku czy Kolumbii, serbscy i chorwaccy fałszerze biżuterii i wreszcie międzynarodowi pedofile działający w biednych krajach. Ktoś dorysował im czerwone czapki i brody Świętych Mikołajów, ale nie zaczęli od tego wyglądać sympatyczniej. Cierpliwie wysłuchał wyjaśnień kolegi.
– Można powiedzieć, że masz szczęście – odparł. – Jeden gość z FBI w Waszyngtonie jest mi winien przysługę. W zamian za duże wsparcie, jakiego mu udzieliłem w jednym ze śledztw. Zadzwonię do niego i zobaczę, co się da zrobić. Ale po co ci ta informacja?
– Na potrzeby śledztwa.
– To ma związek ze Stanami?
– Wyjaśnię ci. Wysyłam ci zdjęcie – powiedział Espérandieu.
Człowiek z Interpolu spojrzał na zegarek.
– To może trochę potrwać. Moja linia jest dość obciążona. Na kiedy potrzebujesz informacji?
– To dość pilne, przykro mi.
– Zawsze jest pilne – odparował Damblin. – Nie martw się, kładę twoją prośbę na wierzchu. Ze względu na miłe wspomnienia. Poza tym niedługo Gwiazdka: to będzie prezent ode mnie.
Servaz obudził się po dwóch godzinach. Trwało chwilę, zanim rozpoznał szpitalne łóżko, biały pokój, duże okno z niebieskimi roletami. Kiedy zrozumiał, gdzie jest, rozejrzał się za swoimi rzeczami. Znalazł je wrzucone jak leci do przezroczystej foliowej torby leżącej na krześle. Wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać najszybciej jak potrafił. Trzy minuty później był już na powietrzu. Wyjął telefon.
– Halo?
– Tu Martin. Gospoda jest dziś wieczór otwarta?
Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki zaśmiał się.
– Dobrze, że zadzwoniłeś. Właśnie miałem sobie robić kolację.
– Będę miał do ciebie parę pytań.
– A już myślałem, że dzwonisz wyłącznie ze względu na zalety mojej kuchni. Co za rozczarowanie! Znalazłeś coś?
– Opowiem ci.
– W porządku, do zobaczenia niebawem.
Zapadł już zmierzch, ale ulica przed liceum była dobrze oświetlona. Espérandieu siedział w nierzucającym się w oczy samochodzie. Zobaczył, jak Margot Servaz wychodzi ze szkoły. Mało brakowało i by jej nie rozpoznał: czarne włosy zniknęły, a na ich miejsce pojawił się skandynawski blond. Upięte po obu stronach kucyki sprawiały, że wyglądała jak karykatura Mädchen. Na głowie miała dziwaczną czapkę.
Kiedy odwróciła się tyłem, mimo odległości zauważył na jej karku, między kucykami, nowy tatuaż. Ogromny, kolorowy rysunek. Vincent pomyślał o swojej córce. Jak by zareagował, gdyby Mégan kiedyś zaczęła praktykować takie modyfikacje ciała? Upewniwszy się, że aparat fotograficzny leży na swoim miejscu, na fotelu pasażera, zapalił silnik. Tak jak poprzedniego dnia Margot paplała przez chwilę na chodniku z koleżankami i zrobiła sobie skręta. A potem objawił się rycerz na skuterze.