Выбрать главу

Mówił ściszonym głosem i Servaz domyślił się, że jego asystent jest w łóżku z żoną, która już śpi.

– Co robimy? – zapytał komendant.

Cisza. Mimo dzielącej ich odległości wyobraził sobie zaskoczenie młodszego kolegi. Vincent nie nawykł do tego, żeby szef przekazywał mu stery.

– Masz dziwny głos.

– Jestem wykończony. I chyba mam gorączkę.

Nie wspomniał o napadzie w ośrodku. Nie miał ochoty w tej chwili o tym mówić.

– Gdzie jesteś teraz?

– Przed domem Saint-Cyra.

Odruchowo rzucił okiem we wsteczne lusterko. Także z tamtej strony uliczka była opustoszała. Okiennice najbliższych domów, znajdujących się jakieś sto metrów dalej, były zamknięte. Tylko gęste płatki śniegu cicho sypały się z nieba.

– Wracaj do hotelu – powiedział Espérandieu. – Na razie nic nie rób. Jadę do ciebie.

– Kiedy? Dziś?

– Tak, ubieram się i wyjeżdżam. A Ziegler, wiesz, gdzie ona jest?

– Podejrzewam, że u siebie.

– Albo szuka Chaperona. Mógłbyś do niej zadzwonić i sprawdzić.

– I co jej powiem?

– Nie wiem. Że się źle czujesz, że jesteś chory. Jesteś wykończony, sam to powiedziałeś. Zresztą to słychać w twoim głosie. Powiedz jej, że nie dajesz rady i jutro zostajesz w łóżku. Zobaczymy, jak zareaguje.

Servaz się uśmiechnął. Po tym, co się wydarzyło, uwierzy mu bez najmniejszego problemu.

– Martin? Co się dzieje?

Nadstawił ucha. W tle słychać było ściszony głośnik telewizora. Ziegler jest u siebie. Albo u kogoś innego. W mieszkaniu? W domu? Nie potrafił sobie wyobrazić miejsca, w którym mieszka. W każdym razie nie jest na zewnątrz i nie krąży jak wygłodzony wilk, szukając śladów mera. Albo jego śladów... Oczyma wyobraźni zobaczył ją na motocyklu, ubraną w skórzany kombinezon i wysokie buty; a potem za sterami helikoptera. Nagle nabrał pewności, że to ona.

– Nic. Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że robię sobie przerwę. Muszę się wyspać.

– Nie jest lepiej?

– Nie wiem. Straciłem jasność umysłu. Nie daję rady myśleć. Jestem wykończony i potwornie boli mnie szyja. – Żadne kłamstwo nie jest tak dobre jak to, które zawiera cząstkę prawdy. – Sądzisz, że poradzisz sobie jutro sama? Trzeba za wszelką cenę znaleźć Chaperona.

– W porządku – powiedziała po chwili wahania. – Tak czy siak, ty nie jesteś w stanie kontynuować. Odpocznij sobie. Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę mieć coś nowego. Tymczasem ja też idę się położyć. Sam powiedziałeś: trzeba zachować jasność umysłu.

– Dobranoc, Irène.

Rozłączył się i wybrał numer Vincenta.

– Espérandieu.

– Jest u siebie. W każdym razie w tle było słychać telewizor.

– Ale nie spała.

– Jak mnóstwo ludzi, którzy się późno kładą. Gdzie jesteś?

– Na autostradzie. Zatrzymam się, żeby zatankować, i jadę dalej. Nigdy nie widziałem, żeby na wsi było tak ciemno. Będę za jakieś pięćdziesiąt minut. Co byś powiedział, gdybyśmy podjechali pod jej dom?

Zawahał się. Czy będzie miał dość siły?

– Nawet nie wiem, gdzie mieszka.

– Żartujesz?

– Nie.

– No to co robimy?

– Zadzwonię do d’Humières – postanowił Servaz.

– O tej porze?

Martin położył komórkę na łóżku, poszedł do łazienki i ochlapał twarz zimną wodą. Chętnie napiłby się kawy, ale na to nie mógł liczyć. Wrócił do pokoju i zadzwonił do Cathy d’Humières.

– Martin? Psiakrew! Wie pan, która godzina? W tym stanie powinien pan już spać!

– Przykro mi. Pilna sprawa.

Domyślił się, że pani prokurator siada na łóżku.

– Następna ofiara?

– Nie, ale poważne tarapaty. Jest nowy podejrzany. Ale na razie nie mogę o tym nikomu powiedzieć. Oprócz pani.

– KTO? – rzuciła nagle obudzona d’Humières.

– Kapitan Ziegler.

Po drugiej stronie słuchawki zapanowało długie milczenie.

– Niech mi pan wszystko opowie.

Zrobił to. Powiedział o liście Saint-Cyra, o nieobecności Irène w momencie śmierci Perraulta, o jej niechęci do wspomnień z dzieciństwa i pobytu w ośrodku, o lawirowaniu w sprawach związanych z jej osobistą historią.

– To nie dowodzi, że jest winna.

Oto prawnicze podejście, pomyślał. Z jego perspektywy Irène stała się podejrzaną numer jeden. Instynkt gliniarza podpowiadał mu jednak, by tego nie mówić.

– Ale ma pan rację, to niepokojące. Ta historia z listą ani trochę mi się nie podoba. Czego pan ode mnie oczekuje? Przypuszczam, że nie dzwoni pan o tej porze, żeby mi powiedzieć o czymś, co mogłoby zaczekać do jutra?

– Potrzebny nam jej adres. Nie mam go.

– Nam?

– Poprosiłem Espérandieu, żeby do mnie dołączył.

– Macie zamiar ją śledzić? Dziś w nocy?

– Być może.

– Psiakrew! Martin! Powinien pan spać! Przeglądał się pan w lustrze?

– Wolę nie.

– Nie podoba mi się to. Niech pan będzie ostrożny. Jeśli to ona, może być niebezpiecznie. Zabiła już dwóch ludzi. I posługuje się bronią co najmniej tak dobrze jak pan.

Delikatny eufemizm, pomyślał. Jest beznadziejny w strzelaniu. A asystent też nie bardzo wygląda mu na Brudnego Harry’ego.

– Niech pan zadzwoni za pięć minut, muszę zatelefonować w jedno czy dwa miejsca – powiedziała. – Do usłyszenia za chwilę.

Espérandieu zapukał do drzwi czterdzieści minut później. Servaz otworzył. Jego asystent miał płatki śniegu na skafandrze i we włosach.

– Masz szklankę wody i kawę? – zapytał z aspiryną w ręku. Następnie podniósł oczy i spojrzał na szefa. – O kurwa mać!

Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Servaz wychodził od Saint-Cyra, Diane, siedząc jeszcze w swoim gabinecie, zastanawiała się, co ma teraz zrobić. Zamierzała przejść do działania. Ale czy naprawdę miała na to ochotę? Czuła pokusę, by zachowywać się tak, jakby nic się nie stało, i zapomnieć o tym, co odkryła. Opowiedzieć Spitznerowi? Początkowo wydawało jej się, że to właśnie powinna zrobić, ale po namyśle nie była już tego taka pewna. Tak naprawdę nie wiedziała, do kogo się zwrócić.

Była sama, zdana tylko na siebie. Spojrzała na zegarek wyświetlający się w rogu ekranu.

23.15.

Instytut był pogrążony w absolutnej ciszy, tylko podmuchy wiatru uderzały w okno. Skończyła wpisywać do Excela dane, które zebrała podczas rozmów przeprowadzonych tego dnia. Xavier już dawno opuścił swój gabinet. Teraz albo nigdy... Poczuła ucisk w żołądku. Lepiej o tym nie myśleć.

– Widzę ją.

Espérandieu podał mu lornetkę. Servaz ruszył w stronę niedużego trzypiętrowego bloku stojącego na zboczu. Irène Ziegler stała na środku salonu z telefonem komórkowym przy uchu i dużo mówiła. Była ubrana jak ktoś, kto zamierza wyjść z domu, nie jak ktoś, kto spędza wieczór przed telewizorem i zaraz położy się do łóżka.

– Nie wygląda, jakby zamierzała iść spać – skomentował Espérandieu, spojrzawszy znów przez lornetkę.

Stali na niewielkim podwyższeniu, na murku otaczającym parking, na którym znajdowała się tablica wskazująca odległość od Saint-Martin: dwadzieścia kilometrów. Wokół parkingu rósł żywopłot. Wślizgnęli się w przestrzeń między dwoma krzewami. Lodowaty wiatr kołysał żywopłotem. Servaz postawił kołnierz kurtki, a Espérandieu naciągnął kaptur skafandra, który zaczął się robić biały. Servazem wstrząsały dreszcze. Szczękał zębami. Były czterdzieści dwie minuty po północy.

– Wychodzi! – oświadczył Espérandieu, widząc, jak Irène chwyta kurtkę motocyklową wiszącą obok drzwi.

Chwilę później zatrzasnęła drzwi mieszkania. Opuścił lornetkę i skierował ją na drzwi wejściowe budynku. Dwadzieścia sekund później pojawiła się Ziegler. Zeszła po schodach i mimo śniegu skierowała się w stronę motocykla.