Выбрать главу

– I co? – zapytał Espérandieu.

– Na razie nic. Jakieś ruchy?

– Nie, ciągle jest w środku. Myślałeś o tym, że może nie mieszkać sama? Psiakrew, nic o niej nie wiemy!

Servaza zmroziło. Espérandieu ma rację! Nawet się nad tym nie zastanawiał! W mieszkaniu jest troje zamkniętych drzwi. Co jest za nimi? Przynajmniej jedne z nich prowadzą do pokoju. Ten, w którym się aktualnie znajduje, nie wygląda na zamieszkany. Nie hałasował przy wchodzeniu. Jest druga w nocy. O tej porze ludzie zazwyczaj głęboko śpią. Ze ściśniętym żołądkiem wyszedł z pokoju i stanął przed sąsiednimi drzwiami. Wytężył słuch. Żadnych odgłosów. Przykleił ucho do drzwi. Cisza. Jedynie szum jego własnej krwi. Wreszcie położył dłoń na klamce i bardzo delikatnie otworzył.

Pokój... Niepościelone łóżko...

Pusto. Jego serce znowu zaczęło niebezpiecznie kołatać. Pomyślał, że to pewnie skutek kiepskiej kondycji fizycznej. Musi poważnie wziąć się do uprawiania sportu, jeśli nie chce pewnego dnia zejść na zawał.

Gdy otworzył pozostałe drzwi, jego przypuszczenia się potwierdziły: były za nimi łazienka i toaleta. Wrócił do pokoju z biurkiem. Otworzył trzy jego szuflady. Nic poza długopisami i wyciągami z karty płatniczej. Potem jego wzrok przyciągnęła kolorowa plama na podłodze pod biurkiem. Mapa samochodowa. Musiała się ześlizgnąć z biurka. W jego kieszeni znowu zabrzęczał telefon.

– Wyszła!

– W porządku. Jedź za nią. I zadzwoń do mnie, jak będziecie kilometr stąd.

– Co ty pieprzysz? – powiedział Espérandieu. – Na Boga, zabieraj się stamtąd!

– Może coś znalazłem.

– Już ruszyła! Jedzie!

– Goń ją. Szybko! Potrzebuję pięciu minut.

Rozłączył się.

Zapalił lampkę na biurku i schylił się, by podnieść mapę.

Była 2.02, gdy Espérandieu zobaczył, jak Irène Ziegler w towarzystwie innej kobiety wychodzi z klubu Pink Banana. W przeciwieństwie do Ziegler, która w kombinezonie motocyklowym i skórzanych botkach miała wygląd fascynującej amazonki, jej koleżanka była ubrana w błyszczącą kurtkę z futrzanym kołnierzem, obcisłe dżinsy i białe botki sznurowane z dołu do góry. Wyglądała jak z żurnala. W odróżnieniu od jasnowłosej Irène była brunetką, jej długie włosy opadały na futrzany kołnierz. Kobiety podeszły do motocykla, na którym Ziegler usiadła okrakiem. Rozmawiały jeszcze przez chwilę. Po czym brunetka pochyliła się nad blondynką. Espérandieu przełknął ślinę, patrząc, jak młode kobiety namiętnie się całują.

– O kurczę – powiedział sam do siebie, z nagle wyschniętym gardłem.

Następnie Ziegler odpaliła maszynę. Odziana w skórę amazonka przylgnęła do stalowego rumaka. Ta kobieta może być morderczynią, pomyślał, by ostudzić rodzące się podniecenie.

Nagle zaświtała mu pewna myśl. Ci, którzy zmasakrowali konia Érica Lombarda, działali we dwójkę. Pstryknął brunetkę cyfrówką, tuż zanim zniknęła w drzwiach dyskoteki. Kim ona jest? Czy to możliwe, żeby zabójcami były dwie kobiety? Wyjął komórkę i zadzwonił do Servaza.

Cholera! – zaklął, gdy skończył rozmowę. Martin potrzebuje pięciu minut! To szaleństwo! Powinien się natychmiast stamtąd zmyć! Zapalił silnik i z rykiem przejechał przed bramkarzem. Trochę niezgrabnie skręcił przy wyjeździe z parkingu, koła znowu zabuksowały w śniegu, po czym samochód znalazł się na długiej, prostej szosie. Zdjął nogę z gazu dopiero wtedy, gdy zobaczył tylne światło motocykla. Odruchowo spojrzał na zegarek: 2.07.

Martin, na miłość boską, zabieraj się stamtąd!

Servaz obracał mapę na wszystkie strony.

Dokładna mapa rejonu Haut Comminges, w skali 1:50 000. Na próżno ją oglądał, rozkładał i przysuwał do lampki. Niczego nie zauważył. A jednak Ziegler ostatnio coś na tej mapie sprawdzała. Na pewno przed wyjściem. To jest gdzieś tutaj, tylko że ty tego nie widzisz, pomyślał. Ale co? I nagle go olśniło: kryjówka Chaperona!

Oczywiście, że gdzieś tu jest, gdzieś na tej mapie...

W pewnym momencie droga zrobiła się kręta. Jako że zakręty następowały po długim prostym odcinku, Espérandieu musiał znacznie zwolnić. Szosa wiła się pośród brzemiennych śniegiem jodeł i brzóz, prowadząc przez okolicę usianą niewysokimi, białymi pagórkami, między którymi płynął strumień. W dzień pejzaż wyglądał jak z widokówki, a nocą, w świetle samochodowych reflektorów – niemal bajkowo.

Espérandieu zobaczył, że Ziegler zwalnia i hamuje, a następnie bardzo ostrożnie przechyla potężną maszynę, by wejść w zakręt, po czym znika za wysokimi jodłami. Zdjął nogę z gazu. Wziął zakręt z taką samą ostrożnością i z umiarkowaną prędkością okrążył pierwszy pagórek. Prawie na najniższych obrotach dojechał do miejsca, w którym płynął strumień. Ale to nie wystarczyło...

W pierwszej chwili nie był w stanie powiedzieć, co widzi. Jakiś czarny cień...

Kształt wyłonił się po drugiej stronie drogi i wpadł w światło reflektorów. Espérandieu instynktownie wcisnął hamulec. Za słaby refleks. Samochód rzuciło w poprzek, wprost na zwierzę. Uderzenie było gwałtowne. Przyklejony do kierownicy, zdołał wyprowadzić auto z poślizgu, ale było już za późno. Zatrzymał się, włączył światła awaryjne, wyjął ze schowka latarkę i wyskoczył na zewnątrz. Pies! Potrącił psa! Zwierzę leżało w śniegu na samym środku szosy. W strumieniu światła latarki patrzyło na Vincenta błagalnym wzrokiem. Zbyt szybki oddech unosił jego bok i wydobywał się z pyska białą parą. Jedna łapa konwulsyjnie drgała.

Nie ruszaj się, stary! Zaraz wracam! – pomyślał Espérandieu prawie na głos.

Sięgnął do kieszeni skafandra. Telefon! Nie ma go! Espérandieu spojrzał zrozpaczony w kierunku drogi. Motocykl dawno zniknął. Cholera, cholera i jeszcze raz cholera! Rzucił się do samochodu, zanurkował do środka i zapalił górne światło. Przesunął dłonią po siedzeniach. Nic! Ani śladu pieprzonego telefonu! Ani na fotelach, ani na podłodze. Gdzie się, do kurwy nędzy, podział ten pierdolony telefon?

Servaz na próżno badał każdy szczegół mapy, nie było na niej żadnego punktu, żadnego symbolu, który pozwalałby myśleć, że Ziegler oznaczyła w ten sposób miejsce kryjówki Chaperona. Ale może wcale nie musiała tego robić. Może wystarczył jej rzut okiem, by potwierdzić coś, o czym wiedziała już wcześniej. Servaz miał przed oczami Saint-Martin, stację narciarską, doliny i szczyty otaczające miasto, drogę, którą przyjechał, i drogę prowadzącą do elektrowni, ośrodek kolonijny, Instytut i wszystkie okoliczne wioski.

Rozejrzał się wokół siebie. Jego uwagę przyciągnęła pewna kartka. Leżała na biurku pośród innych papierów.

Wyciągnął ją i pochylił się. Akt własności... Jego puls podskoczył. Akt wystawiony na nazwisko Rolanda Chaperona, zamieszkałego w Saint-Martin-de-Comminges. I adres: droga 12, sektor 4, dolina d’Aure, gmina La Hourcade. Servaz zaklął. Nie ma czasu, by iść do katastru czy biura nieruchomości. A potem zauważył, że Ziegler czerwonym mazakiem u dołu kartki zapisała jakąś literę i cyfrę. D4. Zrozumiał. Spoconymi dłońmi przysunął kartkę bliżej. Jego palec gorączkowo ślizgał się po mapie.