Espérandieu odwrócił się i zauważył leżący na szosie telefon. Skoczył w jego stronę. Urządzenie było w dwóch kawałkach, plastikowa obudowa była roztrzaskana. Cholera! Mimo wszystko spróbował połączyć się z Servazem. Nic z tego. Natychmiast ogarnął go lęk. Martin! Pies zaskomlał rozdzierająco. Espérandieu spojrzał na niego. To niemożliwe! Co to za kurewski koszmar?
Otworzył na oścież tylne drzwi samochodu, wrócił do zwierzaka i wziął go na ręce. Był ciężki. Pies zawarczał wrogo, ale nie stawiał oporu. Espérandieu położył go na tylnym siedzeniu, zatrzasnął drzwi i wrócił za kierownicę. Rzucił okiem na zegarek. 2.20. Ziegler nie będzie zwlekała z powrotem do domu. Martin, spieprzaj! SPIEPRZAJ! SPIEPRZAJ! Na miłość boską! Błyskawicznie ruszył, przejechał w poprzek, w ostatniej chwili wyrównał koła i pomknął białą drogą, wiele razy wpadając w poślizg na zakrętach, wczepiony w kierownicę jak kierowca rajdowy. Jego serce biło z częstotliwością stu sześćdziesięciu uderzeń na minutę.
Krzyżyk... Maleńki krzyżyk narysowany na czerwono, który początkowo umykał jego uwagi. Na samym środku kwadratu D4. Servaza ogarnęła radość. W tym miejscu na mapie znajdował się niewielki czarny kwadracik w wyludnionej okolicy, pośród lasów i gór. Szałas, chatka? Nieważne. Już wie, dokąd pojechała Ziegler po wyjściu z dyskoteki.
Nagle zerknął na zegarek. 2.20. Coś tu nie gra... Espérandieu już dawno powinien był do niego zadzwonić. Ziegler wyszła z dyskoteki szesnaście minut temu! To znacznie więcej czasu, niż potrzebowała... Zimny pot spływał mu wzdłuż kręgosłupa. Musi stąd iść. Natychmiast! Rzucił paniczne spojrzenie w kierunku drzwi, odłożył mapę tam, gdzie ją znalazł, zgasił lampkę na biurku, po czym wyłączył światło w pokoju i przeszedł do salonu. Warkot silnika na zewnątrz... Servaz rzucił się do okna dokładnie w chwili, gdy motocykl wyjechał zza narożnika budynku. Zalała go fala zimna. Już jest!
Dopadł wyłącznika i zgasił światło w salonie.
Następnie ruszył do przedpokoju, wyszedł z mieszkania i cicho zamknął za sobą drzwi. Ręka tak mu się trzęsła, że o mało nie upuścił wytrycha. Przekręcił zamek od zewnątrz i wybiegł na schody, ale po kilku stopniach się zatrzymał. Co dalej? Ta droga jest spalona. Jeśli nią pójdzie, znajdzie się oko w oko z Ziegler. Wzdrygnął się, słysząc dwa piętra niżej skrzypienie drzwi klatki schodowej. Jest w pułapce! Najciszej jak potrafił, wrócił na górę, pokonując po dwa stopnie. Znalazł się w punkcie wyjścia: korytarz drugiego piętra. Żadnego wyjścia, żadnej kryjówki. Ziegler mieszkała na ostatnim piętrze.
Jego serce tłukło się w piersi, jakby chciało w niej wyżłobić tunel. Próbował się zastanowić. Irène za chwilę się tu pojawi i go zobaczy. Jak zareaguje? Podobno jest chory i miał leżeć w łóżku, a jest prawie wpół do trzeciej nad ranem. Myśl! Ale nie był w stanie. Nie miał wyboru. Znowu wyjął z kieszeni wytrych, wsunął go do zamka, otworzył drzwi i zamknął za sobą. Przekręć klucz! Popędził do salonu. To przeklęte mieszkanie jest zbyt puste, zbyt spartańskie. Nie ma się gdzie schować! Przez chwilę zamierzał zapalić światło, usiąść na sofie i przywitać Ziegler z wyluzowaną miną, jakby nigdy nic. Powie jej, że wszedł, używając wytrycha. Że ma jej coś ważnego do powiedzenia. Nie! To głupota! Jest spocony, ledwie dyszy. Irène od razu wyczyta wszystko z jego oczu. Powinien był zaczekać w korytarzu. Co za idiota! Ale już za późno! Czy byłaby zdolna go zabić?
Gdy pomyślał, że już raz próbowała, przeszedł go lodowaty dreszcz. W ośrodku... Tego samego dnia... Ta myśl go otrzeźwiła. Schowaj się! Wielkimi krokami poszedł do pokoju. Wślizgnął się pod łóżko w chwili, gdy ona wkładała klucz do zamka.
Zdążył jeszcze zobaczyć przez otwarte drzwi parę butów wchodzących do przedpokoju. Leżąc tak, z podbródkiem opartym o podłogę i potem cieknącym po twarzy, nagle poczuł, jakby śnił koszmar. Wydawało mu się, że to, co przeżywa, nie jest całkiem rzeczywiste, że coś takiego nie może się zdarzyć.
Ziegler głośno rzuciła kluczyki na szafkę przy drzwiach. W każdym razie usłyszał brzęk kluczy, bo przecież nie mógł tego widzieć. Przez chwilę absolutnej trwogi sądził, że wejdzie prosto do pokoju.
Zobaczył jednak, że jej buty znikają w salonie. Jednocześnie słyszał skrzypienie skórzanego kombinezonu. Zamierzał wytrzeć wierzchem dłoni pot spływający po twarzy, gdy nagle zamarł: Telefon! Zapomniał go wyłączyć!
Pies skomlał na tylnym siedzeniu. Ale przynajmniej się nie ruszał. Espérandieu wszedł w ostatni zakręt tak samo jak we wszystkie poprzednie: na ostatecznej granicy utraty kontroli. Tył samochodu wyglądał, jakby chciał wyskoczyć z trasy, ale Vincent docisnął sprzęgło, skontrował, dodał gazu i w ten sposób zdołał go utrzymać.
Budynek, w którym mieszka Ziegler.
Zaparkował przed nim, chwycił broń i wyskoczył na zewnątrz. Gdy spojrzał w górę, zauważył, że w salonie pali się światło. Motocykl był na miejscu. Ona także. Ale ani śladu po Martinie. Wytężył słuch, ale do jego uszu nie dochodził żaden dźwięk poza świstem wiatru.
Kurwa, Martin, pokaż się!
Espérandieu rozpaczliwie lustrował okolice budynku, gdy pewna myśl zaświtała mu w głowie. Wrócił za kierownicę i uruchomił silnik. Pies cicho zaprotestował.
– Wiem, stary. Nie bój się, nie zostawię cię.
Wjechał krótkim, ale stromym podjazdem prowadzącym do parkingu i tablicy orientacyjnej, chwycił lornetkę i wsunął się w przestrzeń między krzewami żywopłotu. Akurat zdążył zobaczyć, jak Ziegler wychodzi z kuchni z butelką mleka w ręku. Rzuciła motocyklową kurtkę na sofę. Zobaczył, jak wypija łyk mleka, po czym rozpina pasek skórzanych spodni i zdejmuje botki. Następnie wyszła z salonu. W mniejszym, matowym oknie po lewej rozbłysło światło. Łazienka. Bierze prysznic. Dokąd poszedł Martin? Czy miał czas się wynieść? Ale jeśli tak, to gdzie się, psiakrew, schował? Espérandieu przełknął ślinę. Między oknem łazienki i przeszkloną ścianą salonu było jeszcze jedno okno. Ponieważ rolety były podniesione, a drzwi do pomieszczenia otwarte, w świetle dochodzącym z przedpokoju dostrzegł pokój i stojące w nim łóżko. Nagle spod łóżka wyłoniła się jakaś postać. Podniosła się, zawahała przez moment, a następnie wyszła z pomieszczenia i na czubkach palców skierowała się w stronę wyjścia. Martin! Espérandieu miał ochotę krzyczeć z radości, ale zamiast tego opuścił lornetkę i wpatrywał się w zewnętrzne drzwi budynku, aż wreszcie pojawił się w nich Servaz. Uśmiech rozjaśnił twarz asystenta. Komendant rozejrzał się w prawo i w lewo, szukając go wzrokiem. Vincent włożył dwa palce do ust i zagwizdał.
Servaz podniósł głowę i zobaczył go. Wyciągnął palec ku górze i Espérandieu zrozumiał. Popatrzył przez lornetkę na okna mieszkania. Ziegler ciągle była pod prysznicem. Skinął na Servaza, by podszedł na róg budynku, a sam wsiadł do samochodu. Po minucie jego szef otwierał drzwi od strony pasażera.
– Cholera, gdzie byłeś? – zapytał, a z jego ust uniosła się chmura pary. – Dlaczego nie... – Na widok psa leżącego na tylnym siedzeniu przerwał. – A to co?
– Pies.
– Widzę. Co on tu robi?