Выбрать главу

Nagle stanęli. Z chatki wyszedł mężczyzna. Przeciągnął się w blasku nowego dnia, odetchnął świeżym powietrzem, splunął na ziemię i z miejsca, w którym stali, usłyszeli pierdnięcie donośne jak dźwięk pasterskiego rogu. Jak na ironię, z lasu odpowiedział ptak, którego krzyk zabrzmiał jak drwiący chichot. Mężczyzna ostatni raz rozejrzał się dookoła i zniknął w środku.

Pomimo początków brody Servaz od razu go rozpoznał.

Chaperon.

Zeszli na polanę za chatką. Panowała tu wilgoć jak w łaźni tureckiej. Oczywiście nie było aż tak gorąco. Servaz spojrzał na pozostałych. Wymienili kilka znaków i rozdzielili się na dwie grupy. Wolno posuwali się naprzód, brnąc w śniegu po kolana, pochyleni przemknęli pod oknami i dotarli do frontowych drzwi. Servaz stanął na czele pierwszej grupy. Gdy wychodził zza przedniego węgła chatki, drzwi nagle się otworzyły. Servaz cofnął się i z pistoletem w dłoni przywarł do ściany. Zobaczył, jak Chaperon robi trzy kroki, wyjmuje fujarę i z lubością oddaje mocz na śnieg, podśpiewując pod nosem.

– Skończ lać i ręce do góry, Pavarotti – odezwał się Servaz za jego plecami.

Mer zaklął: właśnie obsikał sobie buty.

Diane miała za sobą potworną noc. Cztery razy budziła się zlana potem z poczuciem ucisku, jakby jej klatkę piersiową opinał jakiś gorset. Nawet pościel była mokra. Zastanawiała się, czy czegoś nie złapała.

Przypomniała sobie, że miała koszmarny sen, w którym włożono ją w kaftan i przywiązano do łóżka w jednej z cel Instytutu. Otaczał ją tłum pacjentów, którzy patrzyli na nią i dotykali jej twarzy rękami spoconymi z powodu zażywanych lekarstw. Potrząsała głową i krzyczała, aż drzwi do celi się otworzyły i wkroczył Julian Hirtmann z lubieżnym uśmiechem na ustach. Chwilę później Diane znajdowała się już nie w celi, ale na bardziej obszernej przestrzeni gdzieś na zewnątrz. Panował mrok, było jezioro, płonęły pożary, tysiące wielkich robali z ptasimi głowami pełzało po czarnej ziemi, nagie ciała mężczyzn i kobiet spółkowały setkami w czerwonym blasku płomieni. Był wśród nich Hirtmann i Diane zrozumiała, że to on zorganizował tę gigantyczną orgię. Wpadła w panikę, gdy sobie uświadomiła, że ona także jest naga i choć nie ma już kaftana, nadal jest przywiązana do łóżka. Wyrywała się tak długo, aż się obudziła.

Po tym wszystkim spędziła dłuższą chwilę pod prysznicem, usiłując zmyć z siebie obrzydliwe uczucie, jakie zostawił sen.

Zastanawiała się, jak się teraz zachować. Ilekroć miała zamiar porozmawiać z Xavierem, przypominały jej się weterynaryjne środki znieczulające i czuła się nieswojo. A jeśli rzuca się w paszczę lwa? Diane nie miała jednoznacznego obrazu sytuacji. To, co widziała, przypominało trójwymiarowe zdjęcie, na którym fotografowany obiekt zmienia wygląd w zależności od tego, w jaki sposób trzyma się fotografię. Jaka w tym wszystkim jest rola psychiatry?

W świetle danych, które posiadała, wyglądało na to, że Xavier jest w takim samym położeniu jak ona: dowiedział się od policji, że ktoś z Instytutu jest zamieszany w morderstwa, i próbuje odkryć, kto to taki. Z tym że znacznie ją wyprzedza, dysponując informacjami, których ona nie posiada. Z drugiej strony – zaledwie na kilka dni przed śmiercią konia otrzymał środki znieczulające stosowane w weterynarii. Diane wciąż wracała do tego samego punktu. Miała dwie całkowicie przeciwstawne hipotezy, a każdą z nich potwierdzały fakty. Czy to możliwe, żeby Xavier dostarczył komuś te środki, nie wiedząc, co się wydarzy? Jeśli tak, nazwisko tej osoby powinno się pojawić w jego śledztwie. Diane nic z tego nie rozumiała.

Kim są Irène Ziegler i Gaspard Ferrand? Z całą pewnością to osoby związane z ośrodkiem Les Isards. Podobnie jak Lisa Ferney... Musi zacząć od niej. Jedyny konkretny trop, jakim dysponuje, to szefowa pielęgniarek.

Servaz wszedł do chatki. Bardzo niski, spadzisty dach. Czubkiem głowy policjant dotykał sufitu. W głębi niepościelona leżanka z białym prześcieradłem, kasztanową kołdrą i zaplamioną poduszką. Duża koza z czarną rurą kominową znikającą w dachu, obok ułożone w stos polana. Umywalka i niewielki blat kuchenny przy jednym z okien. I palnik gazowy, na pewno podłączony do butli. Na stole otwarta broszura z krzyżówkami, a obok niej butelka piwa i popielniczka pełna niedopałków. Nad stołem lampa turystyczna. W powietrzu unosił się zapach drzewnego dymu, tytoniu, piwa, a przede wszystkim cierpka woń potu. Nie było prysznica. Servaz zastanawiał się, jak Chaperon radzi sobie z myciem.

Oto, co zostało z tych kanalii: dwa trupy i jeden biedak, który chowa się jak śmierdzący szczur.

Pootwierał szafki, wsunął rękę pod materac, przejrzał kieszenie kurtki wiszącej na drzwiach. Były tam klucze, portmonetka i portfel. Otworzył go: dowód osobisty, książeczka czekowa, karta ubezpieczenia zdrowotnego, karty Visa i American Express... W portmonetce znalazł osiemset euro w nominałach po dwadzieścia i pięćdziesiąt. Następnie otworzył szufladę. Były w niej broń i naboje.

Wyszedł.

W ciągu dziesięciu minut wszystkie posiłki były na miejscu. Dziesięciu ludzi w lesie otaczało chatkę. Sześciu innych na brzegach wąwozu i powyżej ścieżki czekało, by namierzyć nadciągającą Ziegler. Ubrani w kevlarowe kamizelki kuloodporne przypominali ludziki z klocków Playmobil. W chatce siedzieli Servaz i Espérandieu w towarzystwie Chaperona.

– Pieprzcie się – rzucił mer. – Jeśli nic na mnie nie macie, to idę. Nie możecie mnie przetrzymywać wbrew mojej woli.

– Jak pan uważa – odpowiedział Servaz. – Jeśli chce pan skończyć jak pana koledzy, droga wolna. Ale konfiskujemy broń. I w momencie, gdy oddali się pan stąd na krok, będzie pan bez ochrony. Szpiedzy w takiej sytuacji mówią, że są „spaleni”.

Chaperon rzucił mu nienawistne spojrzenie, rozważył wszystkie za i przeciw i wzruszywszy ramionami, opadł na łóżko.

O 9.54 do Servaza zadzwoniła Samira, by oznajmić, że Ziegler wychodzi z mieszkania. Nie śpieszy się, pomyślał. Wie, że ma przed sobą cały dzień. Pewnie się przygotowywała. Wziął krótkofalówkę i poinformował wszystkie jednostki, że cel jest w ruchu. Następnie zrobił sobie kawę.

O 10.32 Servaz pił już trzecią tego ranka kawę i – pomimo protestów Espérandieu – palił piątego papierosa. Chaperon siedział w milczeniu przy stole i układał pasjansa.

O 10.43 Samira zatelefonowała po raz kolejny i powiedziała, że Ziegler zatrzymała się na kawę, a oprócz kawy kupiła papierosy, znaczki i kwiaty.

– Kwiaty? W kwiaciarni?

– Tak. Przecież nie w piekarni.

Zauważyła ich...

O 10.52 otrzymał wiadomość, że Ziegler wreszcie jedzie w kierunku Saint-Martin. Aby dotrzeć do wąwozu, w którym stała chatka, trzeba było jechać drogą łączącą Saint-Martin i miasteczko, w którym mieszkała Ziegler, a następnie skręcić w podrzędną drogę prowadzącą prosto na południe, przez krajobraz usiany jarami o urwistych zboczach i głębokimi lasami, i wreszcie zjechać na leśny trakt, od którego odchodziła ścieżka prowadząca do wąwozu.

– Co ona wyprawia? – zapytał Espérandieu, gdy minęła jedenasta. Od ponad godziny zamienili ze sobą nie więcej niż trzy zdania, jeśli nie liczyć szybkich rozmów telefonicznych między Samirą i Servazem.

Dobre pytanie, pomyślał Servaz.

O 11.09 Samira zadzwoniła, by oznajmić, że Ziegler minęła drogę prowadzącą do wąwozu, nawet nie zwalniając, i pojechała dalej w kierunku Saint-Martin. Nie jedzie tu... Servaz zaklął i wyszedł na zewnątrz, by odetchnąć świeżym powietrzem. Maillard wyłonił się spomiędzy drzew i podszedł do niego.