Słuchając tego wykładu, komendant Servaz nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Jak na kogoś, kto się nie zna, jest pani zaskakująco dobrze poinformowana.
Omiótł wzrokiem czarne ściany kamiennej jaskini pokryte kratami i metalowymi konstrukcjami, którymi biegły wiązki kabli, rzędy świetlówek, rury wentylacyjne, a potem olbrzymie maszyny z poprzedniej epoki, szafy sterownicze, betonową posadzkę...
– W porządku – powiedział. – Wracamy. Niczego tu nie znajdziemy.
Kiedy wyszli na zewnątrz, okazało się, że niebo pociemniało. Ruchliwe szare chmury przemieszczały się nad zamarzniętym kraterem, który nagle przybrał złowieszczy wygląd. Porywisty wiatr miotał płatkami śniegu. Sceneria zaczynała pasować do zbrodni: było w niej coś chaotycznego, czarnego i lodowatego. Wycie wiatru mogłoby z łatwością zagłuszyć rozpaczliwe rżenie konia.
– Musimy się spieszyć! – popędzała go Ziegler. – Pogoda się psuje!
Wiatr targał jej blond włosy, sprawiając, że z koka wymykały się swawolne kosmyki.
4
– Panno Berg, nie będę ukrywał, że nie rozumiem, dlaczego doktorowi Wargnierowi zależało na tym, by zatrudnić właśnie panią. Chodzi mi o cały ten miszmasz psychologii klinicznej, genetycznej i freudyzmu. W sumie wolałbym już podejście anglosaskie.
Doktor Francis Xavier siedział za dużym biurkiem. Był jeszcze młodym, niewysokim, bardzo zadbanym mężczyzną z pofarbowanymi włosami, w krawacie z obfitymi motywami roślinnymi widocznym spod białego kitla oraz w ekstrawaganckich czerwonych okularach. Jego francuski lekko zatrącał québécois.
Diane dyskretnie rzuciła okiem na DSM-IV, klasyfikację zaburzeń psychicznych opublikowaną przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne – była to jedyna książka na biurku lekarza. Dziewczyna lekko zmarszczyła brwi. Nie podobał jej się obrót, jaki przyjmowała rozmowa, ale czekała, aż nieduży doktor do końca wyłoży swoje karty.
– Niech mnie pani dobrze zrozumie. Jestem psychiatrą i... jak by to powiedzieć? Nie bardzo widzę, jakie korzyści miałyby wynikać z pani obecności w naszym zakładzie. Oczywiście bez urazy...
– Doktorze Xavier, jestem tutaj, aby się uczyć i doskonalić moje umiejętności. Doktor Wargnier na pewno panu o tym mówił. Poza tym pański poprzednik powołał asystentkę dyrektora przed swoim odejściem i wyraził zgodę na moją nieobecność... przepraszam, na moją obecność tutaj. Ustalił to stanowisko z Uniwersytetem Genewskim. Jeśli był pan przeciwny mojemu przyjazdowi, należało wcześniej...
– Uczyć się i doskonalić umiejętności? – Xavier nieznacznie ściągnął usta. – Myśli pani, że to instytucja akademicka? Mordercy, którzy czekają na panią w głębi tych korytarzy – wskazał drzwi gabinetu – są potworniejsi od najbardziej makabrycznych kreatur, jakie kiedykolwiek nawiedziły panią we śnie, panno Berg. To nasza nemezis. Kara za to, że zabiliśmy Boga i stworzyliśmy społeczeństwa, w których zło uznaje się za normę.
Ostatnie zdanie wydało jej się nieco zbyt patetyczne. Jak wszystko inne u doktora Xaviera. Ale sposób, w jaki je wypowiedział – interesująca mieszanina lęku i namiętności – sprawił, że zadrżała. Poczuła, jak włosy jeżą jej się na karku. On się ich boi. Prześladują go w nocy podczas snu albo kiedy słyszy ich wycie ze swojego pokoju.
Przyglądała się nienaturalnemu kolorowi włosów dyrektora i przypomniał jej się Gustav von Aschenbach ze Śmierci w Wenecji, który pofarbował włosy, brwi i wąsy, by podobać się spotkanemu na plaży młodzieńcowi i oszukać zbliżającą się śmierć, nieświadomy, jak bardzo jego zachowanie jest rozpaczliwe i patetyczne.
– Mam doświadczenie w psychologii sądowej. W ciągu trzech lat miałam do czynienia z ponad stu przestępcami seksualnymi.
– Ilu z nich było mordercami?
– Jeden.
Posłał jej chłodny uśmieszek i pochylił się nad jej papierami.
– Licencjat z psychologii i magisterium z psychologii klinicznej na Uniwersytecie Genewskim – przeczytał. Okulary w czerwonej oprawie zsunęły mu się z nosa.
– Pracowałam cztery lata w prywatnym gabinecie psychoterapii i psychologii sądowej. Wykonywałam ekspertyzy dla sądów w sprawach cywilnych i karnych. To wszystko jest w moim CV.
– Jakieś staże w więziennictwie?
– Staż w więziennych służbach medycznych w więzieniu Champ-Dollon w charakterze współeksperta do spraw ekspertyz prawnych i kuratora przestępców seksualnych.
– International Academy of Law and Mental Health, Genewskie Stowarzyszenie Psychologów-Psychoterapeutów, Szwajcarskie Towarzystwo Psychologii Sądowej... taaak... – Znowu przeniósł wzrok na Diane. Poczuła się nieprzyjemnie, jak przed jakimś jury. – Jest tylko jeden szkopuł. Nie ma pani absolutnie żadnego doświadczenia z pacjentami tego rodzaju, jest pani młoda, musi się pani jeszcze bardzo wiele nauczyć. Mogłaby pani, oczywiście nieumyślnie, wskutek braku doświadczenia, zaszkodzić temu, co próbujemy tutaj robić. Tyle czynników, które mogłyby się przyczynić do jeszcze większego cierpienia naszych „klientów”...
– Do czego pan zmierza?
– Bardzo mi przykro, ale chciałbym, żeby trzymała się pani z dala od najniebezpieczniejszych pacjentów, tych, którzy mieszkają w sektorze A. I jeszcze jedno: nie potrzebuję asystenta, pomaga mi szefowa pielęgniarek.
Tak długo nic nie mówiła, że Xavier spojrzał na nią, unosząc brew. Kiedy się odezwała, jej głos był wyważony, ale zdecydowany.
– Doktorze Xavier, przyjechałam tu właśnie ze względu na nich. Na pewno ma pan w swoich dokumentach korespondencję między doktorem Wargnierem i mną. Warunki naszej umowy są jasne: doktor Wargnier nie tylko pozwolił mi się spotykać z pacjentami z sektora A, ale poprosił mnie o sporządzenie na koniec tych rozmów raportu zawierającego ekspertyzę psychologiczną; dotyczy to zwłaszcza Juliana Hirtmanna.
Nachmurzył się. Jego uśmiech zniknął.
– Panno Berg, teraz to ja kieruję tą placówką. Nie doktor Wargnier.
– W takim razie nic tu po mnie. Będę musiała skontaktować się w tej sprawie z pańskimi przełożonymi, a także z Uniwersytetem Genewskim. I z doktorem Spitznerem. Przyjechałam z daleka, doktorze. Powinien był pan oszczędzić mi tej niepotrzebnej podróży.
Diane wstała.
– No nie, panno Berg! – Xavier podniósł się z miejsca i rozłożył ręce. – Po co ten pośpiech? Niech pani usiądzie! Proszę, niech pani usiądzie! Jest pani tutaj mile widziana. Niech pani mnie zrozumie, ja nie mam nic przeciwko pani. Jestem pewien, że da pani z siebie wszystko. I kto wie? Być może spojrzenie... podejście, powiedzmy... „interdyscyplinarne” będzie pomocne w zrozumieniu tych potworów. Ależ tak, dlaczego by nie? Proszę panią tylko, by nie mnożyła pani tych kontaktów ponad to, co konieczne, i ściśle stosowała się do regulaminu wewnętrznego. Spokój tego miejsca zależy od utrzymania równowagi, która jest bardzo delikatna. Mimo że środki bezpieczeństwa są tu dziesięć razy ostrzejsze niż w innych szpitalach psychiatrycznych, najmniejszy nawet bałagan mógłby mieć skutki trudne do przewidzenia.
Francis Xavier okrążył biurko.
Był jeszcze niższy, niż sądziła. Diane miała metr sześćdziesiąt siedem. Xavier – z niewielkimi obcasami włącznie – musiał być tego samego wzrostu. Zbyt obszerny, nienagannie biały kitel fruwał wokół niego, kiedy się poruszał.
– Proszę, pokażę pani.
Otworzył szafę. Na wieszakach wisiały w równym rzędzie białe kitle. Wyjął jeden i podał Diane. Poczuła mieszaninę stęchlizny i zapachu proszku do prania.