D’Humières i Confiant czekali na niego na korytarzu. Servaz szedł w ich stronę, walcząc z wrażeniem, że ściany i podłoga się poruszają i że zaraz straci równowagę. Roztarł kark i głęboko odetchnął, ale to nie wystarczyło, by przegnać dziwne doznanie, jakby jego buty były wypełnione powietrzem.
– No i? – zapytała prokurator.
– Moim zdaniem to nie ona.
– Co?! – krzyknął Confiant. – Mam nadzieję, że pan żartuje!
– Nie mam czasu teraz tego tłumaczyć. Trzeba szybko działać. Może ją pan tymczasem zatrzymać, jeśli pan chce. Gdzie Chaperon?
– Próbujemy z niego wyciągnąć przyznanie się do gwałtów na nastolatkach w ośrodku – powiedziała d’Humières lodowato. – Ale nic nie chce mówić.
– Nie ma przedawnienia?
– Nie ma, jeśli pojawiają się nowe elementy, które prowadzą do ponownego otwarcia śledztwa. Martin, mam nadzieję, że wie pan, co pan robi.
– Ja też mam taką nadzieję – powiedział.
Coraz bardziej kręciło mu się w głowie i miał migrenę. Poszedł do recepcji i poprosił o butelkę wody, połknął tabletkę od Xaviera i wrócił do stojącego na parkingu jeepa.
W jaki sposób przedstawić im hipotezę bez ściągania na siebie burzy ze strony młodego sędziego i wpędzania d’Humières w kłopoty? Prześladowało go jeszcze jedno pytanie. Chciał mieć w tym względzie jasność, zanim wyłoży wszystkie karty. Potrzebował czyjejś opinii – opinii kogoś, kto mu powie, czy jest na dobrej drodze, i doradzi, jak daleko może się posunąć, nie narażając się na utratę wszystkiego. Spojrzał na zegarek. 21.12.
Komputer...
Diane włączyła go. W przeciwieństwie do komputera psychiatry ten był chroniony hasłem. Proszę, proszę... Zerknęła na zegarek. Była w gabinecie już prawie od godziny.
Pojawił się problem: Diane nie miała za grosz umiejętności hakera. Przez dobre dziesięć minut próbowała wpisywać imię Juliana Hirtmanna i Lisy Ferney we wszystkich kierunkach, ale żadna z jej godnych pożałowania prób nie okazała się skuteczna. Znowu zanurkowała w szufladzie, w której znalazła teczkę z osobistymi dokumentami. Wpisała najpierw od przodu i od tyłu numer telefonu ubezpieczalni, następnie datę urodzenia, kombinację obu imion (szefowa pielęgniarek nazywała się właściwie: Élisabeth Judith Ferney), kombinację inicjałów i daty urodzenia. Bez skutku. Cholera!
Następnie jej wzrok znów padł na salamandrę.
Wystukała „salamandra”, a następnie „ardnamalas”.
Nic...
Diane spojrzała na zegarek w rogu monitora. 21.28.
Jeszcze raz popatrzyła na zwierzątko. Pchnięta nagłym impulsem podniosła je i odwróciła. Na brzuchu znajdował się napis: „Van Cleef & Arpels, New York”. Wprowadziła nazwę do komputera. Nic... Cholera! To idiotyczne! Jak w jakimś kretyńskim filmie szpiegowskim! Odwróciła je. Ciągle nie to... A czego się spodziewałaś, kochana? Nie jesteś w kinie! W przypływie rozpaczy wprowadziła tylko pierwsze litery: VC&ANY. Nic. A potem od tyłu: YNA&CV...
Nagle ekran zamigotał, po czym otworzył się dostęp do systemu. Bingo! Diane nie wierzyła własnym oczom. Zaczekała, aż wyświetli się tło ze wszystkimi ikonami.
Gra może się zacząć... Ale czas leciał. Była 21.32.
Modliła się, żeby Lisa Ferney naprawdę wyszła na całą noc.
Maile...
Mniej więcej setka pochodziła od człowieka o tajemniczym imieniu Démétrius.
I za każdym razem w kolumnie „Temat” wyświetlała się wzmianka: Encrypted email...
Otworzyła jedną z wiadomości, ale zobaczyła tylko ciąg niezrozumiałych robaczków. Diane wiedziała, co się dzieje. Coś takiego zdarzyło jej się już na uniwersytecie: certyfikat używany do szyfrowania wiadomości wygasł i dlatego odbiorca nie może jej już odczytać.
Zastanowiła się błyskawicznie.
Najczęściej, aby uniknąć tego rodzaju problemów, odbiorcy doradzano zapisanie wiadomości w innym miejscu, na przykład w formacie HTML. Tak zrobiłaby ona, gdyby była na miejscu Lisy Ferney. Otworzyła folder „Moje dokumenty”, a następnie „Otrzymane pliki” i od razu zauważyła folder o nazwie „Démétrius”.
Lisa Ferney nie zastosowała specjalnych zabezpieczeń. Jej komputer był już chroniony hasłem i wiedziała, że tak czy owak nikt nie będzie miał tyle śmiałości, by się zabawiać grzebaniem w jej dokumentach.
Liso,
Jestem w Nowym Jorku do niedzieli. Central Park jest cały biały i panuje wręcz podbiegunowe zimno. Jest pięknie. Myślę o Tobie. Czasami budzę się w nocy zlany potem i wiem, że śniłem o Twoim ciele i Twoich ustach. Mam nadzieję, że będę w Saint‑Martin za dziesięć dni.
Éric
Liso,
W piątek wyjeżdżam do Kuala Lumpur. Czy przedtem moglibyśmy się spotkać? Nie ruszam się z zamku. Przyjedź.
Éric
Liso, gdzie jesteś?
Dlaczego się nie odzywasz? Jeszcze jesteś na mnie zła za ostatni raz? Mam dla Ciebie prezent. Kupiony u Bucheronów. Bardzo drogi. Spodoba Ci się.
Listy miłosne. A raczej maile. Były ich dziesiątki... Może nawet setki... Pochodziły z okresu kilku lat...
Lisa Ferney skrupulatnie je przechowywała. Wszystkie. I wszystkie były podpisane tym samym imieniem. „Éric”. Éric dużo podróżuje. Éric jest bogaty, jego życzenia mniej lub bardziej oznaczają rozkazy. Éric lubuje się w szokujących obrazach i jest chorobliwie zazdrosnym kochankiem:
Zalewają mnie fale zazdrości i z każdą z nich coraz bardziej się duszę. Zastanawiam się, z kim się pieprzysz. Znam Cię, Liso: jak długo potrafisz wytrzymać bez kawałka mięsa między udami? Przysięgnij mi, że nikogo nie ma.
Czasami, kiedy ani prośby, ani groźby nie działały, Éric samokrytycznie się podlizywał:
Na pewno uważasz mnie za pieprzonego dupka. Za pieprzonego zasrańca i kanalię. Nie zasługuję na Ciebie, Liso. Myliłem się, sądząc, że mogę Cię kupić za moją pieprzoną forsę. Czy możesz mi wybaczyć?
Diane przewinęła listę do końca, przesuwając się w czasie aż do najnowszych maili. Zauważyła, że ton ostatnich wiadomości się zmienił. To już nie była wyłącznie miłosna historia. Działo się coś jeszcze:
Masz rację. Nadeszła chwila, żeby przejść do działania. Za długo czekałem. Jeśli nie zrobimy tego teraz, nie zrobimy tego nigdy. Nie zapomniałem o naszym pakcie, Liso. A wiesz, że jestem słowny. O tak, dobrze o tym wiesz...
Liso, twoja siła i determinacja dodają mi odwagi. Myślę, że masz rację: żaden wyrok sądowy nie przywróci nam spokoju. Musimy to zrobić sami.
Czekaliśmy tak długo. Ale myślę, że teraz jest właściwy moment.
Nagle palec Diane na myszce znieruchomiał. Kroki w korytarzu... Wstrzymała oddech. Jeśli ta osoba wie, że Lisa wyszła, zdziwi się, widząc światło pod drzwiami.
Ale kroki przeszły, nie zatrzymując się.
Odetchnęła i wróciła do przeglądania maili. Przeklinała pod nosem. Czuła się coraz bardziej sfrustrowana. Nadal nie znalazła niczego konkretnego. Same aluzje i niedopowiedzenia.
Jeszcze pięć minut i będzie się zbierać. Systematycznie otworzyła trzydzieści ostatnich maili.
Liso, musimy porozmawiać. Mam plan. Straszny. Wiesz, co to jest gambit, Liso? W szachach gambit oznacza poświęcenie na początku partii jednej ze swoich figur po to, by zyskać strategiczną przewagę. To właśnie zamierzam zrobić. Gambit konia. Ale na myśl o tej ofierze pęka mi serce.