– W drodze. Będzie tu za parę minut – odpowiedziała Ziegler.
Servaz wstał. Z trudem trzymał się na nogach.
– Twoje miejsce jest na oddziale detoksykacji – zaoponowała Irène. – Nie jesteś w stanie brać udziału w akcji. Potrzebne ci płukanie żołądka i opieka lekarza. Nawet nie wiemy, jaki narkotyk podał ci Saint-Cyr.
– Pójdę do szpitala, kiedy zakończymy tę sprawę. To także moje śledztwo. Zostanę na tyłach. Chyba że Lombard nie będzie robił problemów i wpuści nas do środka, ale to by mnie zdziwiło.
– Jeżeli w ogóle jeszcze tam jest – zauważyła d’Humières.
– Coś mi mówi, że jest.
Hirtmann wsłuchiwał się w podmuchy wiatru, które bombardowały okno zmrożonymi płatkami śniegu. Prawdziwa zamieć, pomyślał, uśmiechając się. Tego wieczoru, siedząc w głowach łóżka, zastanawiał się, co zrobi w pierwszej kolejności w dniu, gdy odzyska wolność. Regularnie oddawał się takim rozważaniom i za każdym razem, gdy to robił, wpadał w długotrwały stan błogiego rozmarzenia.
Jeden z jego ulubionych scenariuszy przewidywał, że pojedzie po pieniądze i dokumenty, które ukrył na pewnym cmentarzu w Sabaudii, w pobliżu granicy ze Szwajcarią. Zabawny szczegół: pieniądze, sto tysięcy franków szwajcarskich w nominałach po sto i dwieście, oraz fałszywe papiery były zamknięte w odpornej na wilgoć i temperaturę skrzynce, umieszczonej w trumnie matki jednej z jego ofiar. Lokalizację cmentarza i trumny wskazała mu przed śmiercią sama ofiara. Za pomocą tych funduszy opłaci chirurga plastycznego z departamentu Var, który niegdyś zaszczycał swoją obecnością jego „wieczory genewskie”. W innej kryjówce Hirtmann przechowywał kilka nagrań wideo pogrążających lekarza, którego przytomnie oszczędził podczas swojego procesu. Kiedy z zabandażowaną głową, w pokoju za tysiąc euro z oknami wychodzącymi na Morze Śródziemne, będzie czekał, aż wydobrzeje, zażąda najwyższej jakości wieży do słuchania ukochanego Mahlera oraz nocnych usług profesjonalnej call-girl.
Nagle jego rozmarzony uśmiech zniknął. Krzywiąc się, uniósł dłoń do czoła. TEN KUREWSKI LEK PRZYPRAWIAŁ GO O POTWORNE MIGRENY. Ach, ten kretyn Xavier i WSZYSCY CI ZIDIOCIALI PSYCHIATRZY! Wszyscy są tacy sami z tą swoją szarlatanerią!
Poczuł, że ogarnia go gniew. Wściekłość torowała sobie drogę przez jego mózg, odłączając po kolei każdą racjonalną myśl, by wreszcie jak plama czarnego atramentu rozlać się w oceanie jego umysłu. Była jak żarłoczna kałamarnica, która wychodzi ze swojej dziury i pochłania całą jego świadomość. Miał ochotę walnąć pięścią w ścianę albo zrobić komuś krzywdę. Zgrzytał zębami i kręcił głową na wszystkie strony, skomląc i zawodząc jak kot, którego oblano wrzątkiem, aż w końcu się uspokoił. Czasami było mu szalenie trudno nad sobą zapanować, ale dzięki samodyscyplinie osiągnął kontrolę. Podczas licznych pobytów w szpitalach psychiatrycznych spędzał miesiące na czytaniu książek tych idiotów psychiatrów i opanował ich sztukę psychicznego kuglarstwa, ich iluzjonistyczne kombinacje, które ćwiczył i ćwiczył w swojej celi z wytrwałością, do jakiej zdolny jest tylko człowiek ogarnięty obsesją. Znał ich największą słabość: na całym świecie nie ma psychiatry, który nie miałby o sobie bardzo wysokiego mniemania. Znalazł się jednak wśród nich jeden, który odkrył jego mały podstęp i zabrał książki. Jedyny na kilkudziesięciu spotkanych do tej pory.
Nagle usłyszał świdrujący, przenikliwy dźwięk. Wstał ze swojego siedziska. Z korytarza dochodził ogłuszający ryk syreny. Miotała rozdzierające dźwiękowe strzały, przyprawiając go o ból bębenków w uszach i nasilając migrenę.
Ledwie zdążył zadać sobie pytanie, co się właściwie dzieje, gdy rozbłysło światło. Siedział w półcieniu rozjaśnianym przez szarą poświatę płynącą z okna i pomarańczowy blask, który w regularnych odstępach wpadał przez świetlik w drzwiach. Alarm przeciwpożarowy!
Jego serce zaczęło bić z prędkością stu sześćdziesięciu uderzeń na minutę. Pożar w Instytucie! Taka okazja może się nigdy nie powtórzyć...
Nagle drzwi się otworzyły i do celi wbiegła Lisa Ferney. W agresywnym, pulsującym pomarańczowym blasku wpadającym z korytarza wyglądała jak postać z chińskiego teatru cieni.
Trzymała w ręku podbitą polarem kurtkę, biały fartuch i białe spodnie oraz parę wysokich butów. Rzuciła mu odzież.
– Ubieraj się. Szybko!
Położyła też na stole maskę przeciwgazową z filtrem i okulary ochronne z pleksi.
– To też załóż. Pośpiesz się!
– Co się tam dzieje? – zapytał, wciągając w pośpiechu ubrania. – Coś się nie udało? Potrzebujecie dywersanta, tak?
– Nigdy w to nie wierzyłeś, prawda?– powiedziała z uśmiechem na ustach. – Robiłeś to, bo cię to bawiło. Sądziłeś, że nie wypełnię mojej części umowy. – Patrzyła na niego bez mrugnięcia okiem: Lisa należała do tych niewielu osób, które były do tego zdolne. – Co przewidziałeś dla mnie, Julianie? Jaką karę? – Wyjrzała przez okno. – Pośpiesz się! – powiedziała. – Nie mamy na to całej nocy.
– Gdzie są ochroniarze?
– Unieszkodliwiłam Monsieur Monde’a. Inni biegają tam i z powrotem, żeby uniemożliwić pacjentom ucieczkę. Pożar wyłączył system zabezpieczeń. Tej nocy drzwi są otwarte. Pośpiesz się! Na dole jest oddział żandarmów. Pożar i reszta pacjentów na moment ich zatrzymają.
Włożył maskę na twarz i zapiął taśmy z tyłu głowy. Lisa była zadowolona z rezultatu. W tym fartuchu, w masce i przy słabym oświetleniu był prawie nierozpoznawalny – tylko ten wzrost...
– Zejdź schodami do podziemi. – Podała mu mały klucz. – Gdy będziesz na dole, musisz tylko iść za strzałkami namalowanymi na ścianach, zaprowadzą cię prosto do ukrytego wyjścia. Wypełniłam moją część układu. Teraz twoja kolej.
– Moja kolej? – jego głos pod maską brzmiał dziwnie.
Wyjęła z kieszeni pistolet i podała mu.
– Znajdziesz Diane Berg związaną w podziemiach. Zabierz ją ze sobą. I zabij. Zostaw ciało gdzieś na zewnątrz i zniknij.
Na korytarzu było pełno dymu. Oślepiające rozbłyski alarmu przeciwpożarowego szarpały jego nerwy wzrokowe, a dźwięk syreny wyjącej tuż obok sprawiał, że pękały mu bębenki w uszach. Na korytarzu nikogo nie było, a wszystkie drzwi były otwarte. Mijając je, Hirtmann zauważył, że cele są puste.
Monsieur Monde leżał na posadzce przeszklonej dyżurki ze straszną raną z tyłu głowy. Krew na podłodze... Dużo krwi... Przeszli przez otwartą śluzę i zobaczyli klatkę schodową wypełnioną dymem.
– Trzeba się śpieszyć! – W głosie Lisy po raz pierwszy słychać było panikę.
Blask świateł alarmowych rozświetlał jej kasztanowe włosy i barwił twarz na groteskowy pomarańczowy kolor, żłobiąc cienie pod jej łukami brwiowymi i nosem, podkreślając kwadratowy kształt szczęki i sprawiając, że wyglądała trochę jak mężczyzna.
Zbiegali po schodach. Dym gęstniał. Lisa zakaszlała. Gdy znaleźli się na parterze, zatrzymała się i pokazała mu schody prowadzące do podziemia.
– Uderz mnie – powiedziała.
– Co?
– Wal! Pięścią w nos! Szybko!
Wahał się tylko przez moment. Uderzona pięścią Lisa upadła do tyłu. Krzyknęła i podniosła dłonie do twarzy. Przez chwilę z satysfakcją obserwował tryskającą krew. A potem zniknął.
Patrzyła, jak rozpływa się wśród dymu. Ból był silny, ale przede wszystkim Lisa czuła niepokój. Jeszcze zanim wznieciła pożar, zauważyła, że żandarmi trzymający straż na zboczach schodzą w kierunku Instytutu. Co oni tu robią, skoro tamten glina jest nieżywy, a Diane wciąż siedzi związana i unieruchomiona na dole?