Zeskakując na ziemię, Servaz poczuł gwałtowny ból. Jęknął. Kiedy chciał zrobić krok, znowu poczuł ból. Zwichnął kostkę!
– Coś nie tak?
– Wszystko w porządku – odpowiedział sucho.
Na poparcie swoich słów ruszył do przodu. Każdy krok powodował cierpienie. Zacisnął zęby. Sprawdził, czy tym razem nie zapomniał broni.
– Nabity? – zapytała Ziegler, która szła obok. – Załaduj jedną kulkę. Teraz. I trzymaj broń w ręce.
Przełknął ślinę. Zdenerwowała go ta uwaga.
Była 1.05.
Servaz zapalił papierosa i patrzył na zamek, stojąc na początku długiej asfaltowej alei okolonej stuletnimi dębami. Fasada i zaśnieżone trawniki były podświetlone. Także krzewy w kształcie zwierząt. W śniegu świeciły małe reflektorki. W kilku oknach w centralnej części budynku paliło się światło. Jakby na nich czekano... Poza tym nic. Żadnego ruchu za oknami. To koniec drogi, pomyślał. Zamek... Jak w bajce... Jak w bajce dla dorosłych...
Jest w środku. Nie wyjechał, jest tutaj, gdzie wszystko ma się rozegrać.
To było postanowione. Od samego początku.
W sztucznym oświetleniu zamek nabierał cech fantasmagorii.
Biała fasada wyglądała naprawdę dumnie. Znowu. Servaz przypomniał sobie słowa Proppa.
„Niech pan szuka bieli”.
Jak to się stało, że nie pomyślał o tym wcześniej?
– Niech pan zatrzyma.
Kierowca lekko odwrócił głowę, nie przestając patrzeć na drogę.
– Słucham?
Hirtmann przyłożył zimny metal tłumika do karku żandarma.
– Stop – powiedział.
Mężczyzna zwolnił. Hirtmann zaczekał, aż samochód całkiem się zatrzyma, i wystrzelił. Czaszka żandarma eksplodowała i papka z krwi, kości i mózgu bryznęła na lewy górny róg przedniej szyby, po czym mężczyzna opadł na kierownicę. Kabinę wypełnił ostry zapach prochu. Po przedniej szybie ściekały brunatne strugi i Hirtmann pomyślał, że będzie musiał ją wytrzeć, zanim ruszy.
Szwajcar obrócił się w stronę Diane: ciągle spała. Zdjął maskę i wysiadł prosto w zamieć. Następnie otworzył drzwi od strony kierowcy i wyciągnął mężczyznę na zewnątrz. Zostawił ciało na śniegu i zaczął przeszukiwać schowki w drzwiach, rozglądając się za szmatą. Starł krwawe błoto z szyby, a następnie wrócił do tyłu i chwycił Diane pod pachy. Była wiotka, ale czuł, że niedługo wydobędzie się z oparów chloroformu. Posadził ją na fotelu pasażera, zapiął pas i usiadł za kierownicą z bronią między udami. Ciepłe jeszcze ciało żandarma leżące na śniegu pośród zimnej nocy zaczęło dymić, jakby się paliło.
Na końcu długiej alei okolonej dębami, na granicy dużej, półkolistej esplanady przed zamkiem, Ziegler się zatrzymała. Wiał mroźny wiatr. Byli przemarznięci. Wielkie zwierzęta wycięte z krzewów, kwietniki pokryte śniegiem wyglądające jak polukrowane ciastka, biała fasada...
Wszystko wydawało się takie nierealne.
I spokojne. Zwodniczy spokój, pomyślał Servaz, trzymając wszystkie zmysły w pogotowiu.
Chowając się przed wiatrem za pień ostatniego dębu, Ziegler wyjęła krótkofalówki i podała Servazowi i Espérandieu. Pewnym głosem wydawała instrukcje:
– Rozdzielimy się. Dwie ekipy. Jedna na prawo, druga na lewo. Gdy zajmiecie pozycję, żeby nas osłaniać, wchodzimy – wskazała Samirę. – W razie oporu wycofujemy się i czekamy na oddział interwencyjny.
Samira skinęła głową i ruszyły szybko główną aleją w stronę drugiego rzędu drzew, między którymi zniknęły. Servaz nawet nie zdążył zareagować. Spojrzał na Espérandieu, a ten wzruszył ramionami. Teraz oni wślizgnęli się między drzewa, by idąc w przeciwnym kierunku, okrążyć półkolistą esplanadę. Posuwając się do przodu, Servaz nie tracił z oczu fasady budynku.
Nagle zadrżał.
Jakiś ruch... Wydawało mu się, że dostrzegł za oknem poruszający się cień.
Zabrzęczała krótkofalówka.
– Jesteście na pozycji?
Głos Ziegler. Zawahał się. Widział coś czy nie widział?
– Chyba widziałem kogoś na piętrze – powiedział. – Ale nie jestem pewien.
– Okay. Tak czy siak, idziemy tam. Osłaniajcie nas.
Miał jej powiedzieć, żeby zaczekała.
Za późno. Już znalazły się między zaśnieżonymi kwietnikami, biegnąc po bruku. Gdy przechodziły między dwoma krzewami przyciętymi na kształt wielkich lwów, Servaz poczuł, że krew zastyga mu w żyłach: na pierwszym piętrze otworzyło się okno. Na końcu wyciągniętej ręki dostrzegł broń! Bez wahania wycelował i strzelił. Ku jego wielkiemu zaskoczeniu szyba rozprysła się na kawałki. Ale nie w tym oknie! Cień zniknął.
– Co się dzieje? – rzuciła Irène przez krótkofalówkę.
Zobaczył ją, schowaną za jednym z wielkich zwierząt. To była żadna ochrona. Jedna seria przez krzak i byłoby po niej.
– Uwaga! – zawołał. – W środku jest co najmniej jeden uzbrojony człowiek! Chciał do was strzelać.
Dała znak Samirze i obie rzuciły się w kierunku fasady. Zniknęły w środku. Dobry Boże! Każda z nich ma więcej testosteronu niż on i Espérandieu razem wzięci!
– Teraz wy – rzuciła Ziegler przez radio.
Servaz warknął. Powinni byli zawrócić. I zaczekać na posiłki. Ruszył jednak, a Espérandieu za nim. Biegli w stronę wejścia do zamku, kiedy w środku rozległ się huk wystrzałów. Wbiegli na taras wejściowy, pokonując po kilka stopni, i weszli przez otwarte drzwi. Ziegler strzelała, ukryta za jedną z rzeźb. Samira leżała na posadzce.
– Co się dzieje?! – wrzasnął Servaz.
– Ostrzelali nas!
Servaz spojrzał nieufnie na ciąg pogrążonych w mroku pokoi. Ziegler pochyliła się nad Samirą. Rana w nodze obficie krwawiła. Na marmurowej posadzce został długi, krwawy ślad. Kula rozcięła jej udo, ale najprawdopodobniej ominęła tętnicę. Leżąc na podłodze, Samira przyłożyła do rany dłoń w rękawiczce, by zatamować krwawienie. Nic więcej nie można było zrobić w oczekiwaniu aż nadejdzie pomoc. Ziegler sięgnęła po krótkofalówkę, by wezwać karetkę.
– Nie ruszamy się stąd! – oświadczył Servaz, gdy skończyła. – Czekamy na posiłki!
– Nie dojadą tu prędzej niż za godzinę!
– Trudno! – Kiwnęła głową. – Zrobię ci opatrunek uciskowy – powiedziała do Samiry. – Musisz mieć wolne obie ręce, może będziesz musiała strzelać.
W kilka sekund, za pomocą bandaża, który miała w kieszeni, i paczuszki chusteczek higienicznych zrobiła opatrunek i zacisnęła go na tyle mocno, że krwawienie ustało. Servaz wiedział, że gdy ustaje krwawienie, życie rannego nie jest bezpośrednio zagrożone. Chwycił swoją krótkofalówkę.
– Pujol, Simeoni, chodźcie tu!
– Co się dzieje? – zapytał Pujol.
– Była strzelanina. Samira jest ranna. Potrzebujemy wsparcia, jesteśmy w hallu zamku. Droga wolna.
– Przyjąłem.
Odwrócił głowę – i stanął jak wryty.
Ze ścian spoglądały na niego wypchane głowy zwierząt. Niedźwiedź. Kozica. Jeleń. Jedną z nich jakby skądś znał. Freedom... Koń wpatrywał się w niego złotymi oczami.
Nagle zobaczył, że Irène wstaje i pędzi w głąb budynku. Cholera!
– Zostań z nią! – rzucił do Vincenta i pobiegł za Ziegler. Diane miała wrażenie, że przespała wiele godzin. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła po otwarciu oczu, była droga ciągnąca się z przodu w blasku reflektorów i płatki śniegu, które zasypywały szybę samochodu. Słyszała skrzypiące dźwięki wiadomości, dochodzące z deski rozdzielczej lekko po lewej.
Następnie odwróciła głowę i zobaczyła jego.
Nie zastanawiała się, czy to sen. Wiedziała, że niestety nie.
Zauważył, że się obudziła, i chwycił za broń, którą trzymał między udami. Nie przestając prowadzić, wycelował w nią.