Выбрать главу

Nie wypowiedział ani słowa. To było zbyteczne.

Diane nie mogła przestać myśleć o tym, gdzie i kiedy zamierza ją zabić. I w jaki sposób. Czy skończy tak jak inne, jak dziesiątki kobiet, których nigdy nie odnaleziono – na dnie jakiejś dziury w środku lasu? Na tę myśl sparaliżowała ją trwoga. Siedziała w tym samochodzie jak zwierzę schwytane w pułapkę. Ta perspektywa wydawała się jej tak nieznośna, że gniew i determinacja zaczęły stopniowo brać górę nad lękiem. Dokonała zimnej kalkulacji, tak lodowatej jak powietrze na zewnątrz: jeśli już musi umrzeć, nie umrze jako ofiara. Będzie walczyć, nie odda tanio swojej skóry. Ten drań jeszcze nie wie, co go czeka. Diane musi tylko zaczekać na stosowny moment. Na pewno jakiś się nadarzy. Najważniejsze, żeby była gotowa...

Moja ukochana siostrzyczko. Śpij, maleńka. Śpij. Jesteś taka piękna, kiedy śpisz. Taka spokojna. Taka promienna.

Poniosłem klęskę, Maud. Chciałem cię chronić, ufałaś mi, wierzyłaś we mnie. Poniosłem klęskę. Nie zdołałem cię obronić przed światem, siostrzyczko. Nie potrafiłem zapobiec temu, by świat cię skalał i zranił.

– Proszę pana! Musimy już iść! Niech pan tu przyjdzie!

Éric Lombard się odwrócił. W ręku trzymał kanister z benzyną. Otto trzymał broń w jednej ręce, drugie ramię w rękawie przesiąkniętym krwią zwisało bezwładnie wzdłuż tułowia.

– Zaczekaj – powiedział. – Daj mi jeszcze chwilę, Otto. Moja siostrzyczka... Co oni ci zrobili? Co oni jej zrobili, Otto?

Odwrócił się do trumny. Stał w przestronnym, okrągłym pomieszczeniu, tonącym w jasnym blasku ściennych lamp. Wszystko tu było białe: ściany, posadzka, meble... Na środku koła ustawiono kwadratowy podest, do którego z każdej strony prowadziły dwa stopnie. Na nim duża trumna w kolorze kości słoniowej i dwa okrągłe stoliki z kwiatami w wazonach. Kwiaty, wazony i stoliki także były białe.

Éric Lombard potrząsnął kanistrem z benzyną nad katafalkiem. Trumna była otwarta. W środku, na wyściółce koloru kości słoniowej, leżała Maud Lombard w białej sukience. Wyglądała, jakby spała. Zamknięte oczy. Uśmiechnięta. Nieskalana, nieśmiertelna...

Plastynacja. Płyny biologiczne zastępuje się silikonem. Podobnie robi się na wystawach, na których można oglądać doskonale zachowane ludzkie zwłoki. Éric Lombard wpatrywał się w młode anielskie oblicze, po którym teraz ściekały strużki benzyny.

Gwałt stał się berłem niesprawiedliwości. Nic po nich nie pozostanie, nic z ich bogactwa, nic z ich krzyków, żaden ślad po ich wspaniałości. Nadchodzi czas, zbliża się ów dzień. Nikt z powodu swej niegodziwości nie będzie mógł ocalić życia. Nikt do boju nie ruszy*. Księga Ezechiela 7, 11‑14

– Proszę pana! Czy pan mnie słyszy? Trzeba już iść!

– Popatrz, jak ona śpi. Jaka jest spokojna. Nigdy nie była taka piękna jak teraz.

– Ona jest martwa, dobry Boże! Niech się pan pozbiera!

– Ojciec co wieczór czytał nam Biblię, Ottonie. Pamiętasz? Stary Testament. Prawda, Maud? Uczył nas wyciągać z niej naukę, uczył, byśmy sami wymierzali sprawiedliwość i nigdy nie pozwalali, by obraza lub zbrodnia pozostały bez kary.

– Niech się pan obudzi, proszę pana! Trzeba iść!

– Ale on sam był człowiekiem niesprawiedliwym i okrutnym. I gdy Maud zaczęła się spotykać z chłopcami, traktował ją tak, jak wcześniej traktował jej matkę. Ci, którzy będą się ratowali ucieczką, na górach staną się podobni do gołębi z dolin. Wszyscy będą jęczeć, każdy z powodu swej niegodziwości. Wszystkie ręce opadną i wszelkie kolano rozpłynie się jak woda. Okryje ich strach. Księga Ezechiela 7, 16‑18.

Na zewnątrz rozległy się strzały. Otto się odwrócił i podszedł do schodów z pistoletem w dłoni, krzywiąc się z bólu.

Mężczyzna wyskoczył zza rogu. Wszystko rozegrało się bardzo szybko. Kula przeleciała tak blisko, że Servaz usłyszał jej świst. Nie zdążył zareagować. Irène już strzelała i zobaczył, jak napastnik chowa się za marmurową rzeźbą. Jego broń uderzyła o posadzkę z metalicznym brzękiem.

Ziegler podeszła do mężczyzny, wciąż trzymając przed sobą wycelowany pistolet. Pochyliła się nad nim. Na jego ramieniu było widać dużą czerwoną plamę. Żył, ale był w szoku. Przekazała wiadomość przez krótkofalówkę i wstała.

Idąc za nią, Servaz, Pujol i Simeoni zauważyli za rzeźbą drzwi, a za nimi schody prowadzące do podziemi.

– Tędy – powiedział Pujol.

Białe marmurowe stopnie. Kręta klatka schodowa. Szerokie ślimakowate schody, zstępujące do trzewi olbrzymiej budowli. Ziegler schodziła jako pierwsza, z pistoletem w dłoni. Nagle rozległ się strzał. Pędem wbiegła z powrotem, by się ukryć.

– Cholera! Jeszcze jeden strzelec na dole!

Zobaczyli, jak odpina coś od pasa. Servaz od razu się domyślił, o co chodzi.

Otto zauważył czarny przedmiot, który odbijając się jak piłka tenisowa, zeskoczył z dolnych stopni, a następnie przetoczył się po posadzce w pobliżu jego nóg. Stuk-stuk-stuk. Zbyt późno się zorientował. Granat obezwładniający... Kiedy przedmiot wybuchł, oślepiający blask o mocy milionów kandeli dosłownie sparaliżował jego wzrok. Następnie rozległ się przeraźliwy huk, który wstrząsnął całą salą, a fala uderzeniowa przeszła przez jego ciało i bębenki w uszach. Otto miał wrażenie, że pomieszczenie wiruje wokół niego. Stracił równowagę.

Gdy odzyskał świadomość, w jego polu widzenia pojawiły się dwie postaci. Dostał kopniaka w żuchwę i upuścił broń, następnie przewrócono go na posadzkę i poczuł zimną stal kajdanek zatrzaskujących się wokół jego nadgarstków. W tej samej chwili zobaczył płomienie. Zaczynały pochłaniać katafalk. Jego szef zniknął. Otto nie stawiał oporu. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku służył w Afryce jako najemnik pod rozkazami Boba Denarda i Davida Smileya. Poznał okrucieństwo wojen postkolonialnych, torturował i był torturowany. Potem zaczął służbę u Henriego Lombarda, człowieka równie twardego jak on sam, a następnie służył u jego syna. Niewiele rzeczy mogło na nim zrobić wrażenie.

– Pierdolcie się – powiedział tylko.

Blask bijący od płonącego stosu parzył ich twarze. Płomienie zajęły środek pomieszczenia, kopcąc na wysoki sufit. Brakowało tlenu.

– Pujol i Simeoni, zabierzcie go do furgonetki! – rzuciła Ziegler, wchodząc po schodach.

Odwróciła się do Servaza, który wpatrywał się w ogarnięty płomieniami podest. Ogień pożerał leżące w trumnie ciało, zdążyli jednak zobaczyć młodą twarz i długie, jasne włosy.

– Na Boga! – wysapała Ziegler.

– Na cmentarzu widziałem jej grób – powiedział Servaz.

– To by znaczyło, że jest pusty. Jak zdołali przechować ją przez tak długi czas? Zabalsamowali ją?

– Nie, to by nie wystarczyło. Ale Lombard ma dość środków. I są odpowiednie techniki.

Servaz obserwował, jak anielskie oblicze przekształca się w bryłę stopionych ze sobą spalonych włosów, kości i silikonu. Wrażenie nierealności było totalne.

– Gdzie Lombard? – zapytała Ziegler.

Servaz ocknął się z odrętwienia wywołanego przez spektakl płomieni pożerających trumnę i wskazał podbródkiem na niewielkie otwarte drzwi po drugiej stronie pomieszczenia. Okrążyli salę i doszli do nich, posuwając się pod ścianami, jak najdalej od żaru, który bił od stosu.

Kolejne schody prowadzące na górę. Węższe i gorzej utrzymane od poprzednich. Z szarego, wilgotnego kamienia, pobrudzone czarnymi smugami.

Znaleźli się na tyłach zamku.

Wiatr. Śnieg. Zamieć. Noc.

Ziegler zatrzymała się i nasłuchiwała. Jeśli nie liczyć wiatru, dookoła panowała cisza. Księżyc w pełni to się pojawiał, to znikał za chmurami. Servaz wpatrywał się w poruszające się cienie drzew.

– Tam – powiedziała.

W blasku księżyca widać było potrójny ślad skutera śnieżnego. Biegł ścieżką w przecince między drzewami. Sklepienie chmur się zamknęło i ślady zniknęły.

– Za późno. Zwiał – powiedział Servaz.

– Wiem, dokąd prowadzi ta ścieżka. Dwa kilometry stąd jest kocioł lodowcowy. Tam szlak wspina się i przechodzi przez przełęcz do następnej doliny. Tamtędy przebiega droga, którą można się przedostać do Hiszpanii.

– Pujol i Simeoni mogą tam pojechać.

– Będą musieli zrobić pięćdziesięciokilometrowy objazd. Lombard dotrze tam przed nimi! Po drugiej stronie na pewno czeka na niego samochód!

Poszła w kierunku niewielkiej budki w lesie, skąd wychodziły ślady pojazdu. Ziegler otworzyła drzwi i przekręciła włącznik. W środku stały jeszcze dwa skutery śnieżne, na ścianie wisiała tablica z kluczami, narty, buty, kaski i czarne kombinezony, których odblaskowe taśmy odbijały światło.

– Wielki Boże! – zawołała Ziegler. – Ciekawa jestem, jakie ma pozwolenie!

– Jak to?

– Używanie tych pojazdów jest ściśle reglamentowane – powiedziała, zdejmując z haka jeden z kombinezonów.

Servaz przełknął ślinę, widząc, że Irène wkłada go na siebie.

– Co robisz?

– Włóż to!

Wskazała mu drugi kombinezon i buty. Servaz się zawahał. Na pewno istnieje jakiś inny sposób. Na przykład blokady... Ale wszystkie siły porządkowe zostały skierowane do Instytutu... A Lombard na pewno zaplanował, jak będzie się bronił, gdy już się znajdzie po drugiej stronie... Irène przeszukała tablicę z kluczami, uruchomiła jeden z wrzecionowatych pojazdów i wyprowadziła go na zewnątrz. Zapaliła światło, po czym wróciła do środka i chwyciła dwa kaski i dwie pary rękawiczek. Servaz walczył ze zbyt obszernym kombinezonem. W dodatku kamizelka kuloodporna krępowała jego ruchy.

– Włóż to i wsiadaj – rzuciła, przekrzykując hałas czterosuwowego silnika.

Założył czerwono-biały kask i od razu poczuł się tak, jakby się dusił. Naciągnął na wierzch kaptur kombinezonu i wyszedł. Wysokie buty sprawiały, że chodził jak astronauta albo pingwin.

Zamieć trochę przycichła. Wiatr osłabł i w snopie światła skutera widać było, że śnieg nie sypie już tak gęsto. Nacisnął na guzik krótkofalówki.

– Vincent? Jak tam Samira?

– W porządku. Ale z tym drugim gościem kiepsko. Karetki będą tu za pięć minut. A wy?

– Nie mam czasu opowiadać. Zostań z nią.

Rozłączył się, zasunął szybkę kasku i niezdarnie usiadł na fotelu za Ziegler. Przywarł nerkami do oparcia. Irène natychmiast ruszyła. W snopie światła, jakie rzucał jedyny reflektor, płatki śniegu leciały na nich jak spadające gwiazdy. Pnie drzew, białe tylko z jednej strony, zaczęły się przesuwać z dużą prędkością. Maszyna sprawnie sunęła śladem pozostawionym na ścieżce, świszcząc na śniegu i rycząc jak motocykl o potężnym silniku. Chmury znowu się rozstąpiły i Servaz przez szybkę kasku w świetle księżyca ponad drzewami zobaczył góry. Były tuż-tuż.