Znaleźli się na tyłach zamku.
Wiatr. Śnieg. Zamieć. Noc.
Ziegler zatrzymała się i nasłuchiwała. Jeśli nie liczyć wiatru, dookoła panowała cisza. Księżyc w pełni to się pojawiał, to znikał za chmurami. Servaz wpatrywał się w poruszające się cienie drzew.
– Tam – powiedziała.
W blasku księżyca widać było potrójny ślad skutera śnieżnego. Biegł ścieżką w przecince między drzewami. Sklepienie chmur się zamknęło i ślady zniknęły.
– Za późno. Zwiał – powiedział Servaz.
– Wiem, dokąd prowadzi ta ścieżka. Dwa kilometry stąd jest kocioł lodowcowy. Tam szlak wspina się i przechodzi przez przełęcz do następnej doliny. Tamtędy przebiega droga, którą można się przedostać do Hiszpanii.
– Pujol i Simeoni mogą tam pojechać.
– Będą musieli zrobić pięćdziesięciokilometrowy objazd. Lombard dotrze tam przed nimi! Po drugiej stronie na pewno czeka na niego samochód!
Poszła w kierunku niewielkiej budki w lesie, skąd wychodziły ślady pojazdu. Ziegler otworzyła drzwi i przekręciła włącznik. W środku stały jeszcze dwa skutery śnieżne, na ścianie wisiała tablica z kluczami, narty, buty, kaski i czarne kombinezony, których odblaskowe taśmy odbijały światło.
– Wielki Boże! – zawołała Ziegler. – Ciekawa jestem, jakie ma pozwolenie!
– Jak to?
– Używanie tych pojazdów jest ściśle reglamentowane – powiedziała, zdejmując z haka jeden z kombinezonów.
Servaz przełknął ślinę, widząc, że Irène wkłada go na siebie.
– Co robisz?
– Włóż to!
Wskazała mu drugi kombinezon i buty. Servaz się zawahał. Na pewno istnieje jakiś inny sposób. Na przykład blokady... Ale wszystkie siły porządkowe zostały skierowane do Instytutu... A Lombard na pewno zaplanował, jak będzie się bronił, gdy już się znajdzie po drugiej stronie... Irène przeszukała tablicę z kluczami, uruchomiła jeden z wrzecionowatych pojazdów i wyprowadziła go na zewnątrz. Zapaliła światło, po czym wróciła do środka i chwyciła dwa kaski i dwie pary rękawiczek. Servaz walczył ze zbyt obszernym kombinezonem. W dodatku kamizelka kuloodporna krępowała jego ruchy.
– Włóż to i wsiadaj – rzuciła, przekrzykując hałas czterosuwowego silnika.
Założył czerwono-biały kask i od razu poczuł się tak, jakby się dusił. Naciągnął na wierzch kaptur kombinezonu i wyszedł. Wysokie buty sprawiały, że chodził jak astronauta albo pingwin.
Zamieć trochę przycichła. Wiatr osłabł i w snopie światła skutera widać było, że śnieg nie sypie już tak gęsto. Nacisnął na guzik krótkofalówki.
– Vincent? Jak tam Samira?
– W porządku. Ale z tym drugim gościem kiepsko. Karetki będą tu za pięć minut. A wy?
– Nie mam czasu opowiadać. Zostań z nią.
Rozłączył się, zasunął szybkę kasku i niezdarnie usiadł na fotelu za Ziegler. Przywarł nerkami do oparcia. Irène natychmiast ruszyła. W snopie światła, jakie rzucał jedyny reflektor, płatki śniegu leciały na nich jak spadające gwiazdy. Pnie drzew, białe tylko z jednej strony, zaczęły się przesuwać z dużą prędkością. Maszyna sprawnie sunęła śladem pozostawionym na ścieżce, świszcząc na śniegu i rycząc jak motocykl o potężnym silniku. Chmury znowu się rozstąpiły i Servaz przez szybkę kasku w świetle księżyca ponad drzewami zobaczył góry. Były tuż-tuż.
– Wiem, o czym pani myśli, Diane.
Ochrypły i głęboki głos sprawił, że się wzdrygnęła. Była pogrążona w swoich myślach.
– Zastanawia się pani, w jaki sposób panią zabiję. I rozpaczliwie szuka pani wyjścia. Czeka pani na chwilę, gdy popełnię jakiś błąd. Z żalem muszę pani powiedzieć, że nie popełnię. A zatem, owszem, umrze pani tej nocy.
Gdy usłyszała te słowa, poczuła, że zstępuje w nią straszliwy chłód, który rozchodzi się z głowy do żołądka i nóg. Przez chwilę myślała, że zemdleje. Przełknęła ślinę, ale w jej gardle tkwiła bolesna gula.
– A może nie... Może ostatecznie zostawię panią przy życiu. Nie lubię, gdy się mną manipuluje. Może Élisabeth Ferney gorzko pożałuje, że się mną posłużyła. Ona, która lubi mieć zawsze ostatnie słowo, być może tym razem przeżyje okrutne rozczarowanie. Zabicie pani pozbawiłoby mnie tego małego zwycięstwa. Być może na tym polega pani szczęście, Diane. Prawdę mówiąc, jeszcze nie podjąłem decyzji.
Kłamie... Już zdecydował. Całe jej psychologiczne doświadczenie wprost o tym krzyczało. To tylko jedna z jego pokrętnych gierek, jeden z jego forteli: zostawić ofierze odrobinę nadziei, by następnie ją odebrać. Całkiem ją unicestwić. Tak, to było to: jeszcze jedna perwersyjna przyjemność. Przerażenie, bezsensowna nadzieja, a potem, w ostatnim momencie, rozczarowanie i najczarniejsza rozpacz.
Nagle zamilkł i zaczął uważnie nasłuchiwać wiadomości dochodzących przez radio. Diane także usiłowała to zrobić, ale w jej głowie panował taki chaos, że nie była w stanie się skupić na ginących w trzaskach wezwaniach.
– Wygląda na to, że nasi przyjaciele żandarmi mają tam na górze mnóstwo roboty – powiedział. – Są trochę przeciążeni.
Diane patrzyła na krajobraz przesuwający się za szybami. Na wąskiej drodze zalegał śnieg, ale jechali z dużą prędkością. Samochód musiał mieć zimowe opony. Nic nie zakłócało nieskalanej bieli poza ciemnymi pniami drzew i szarymi skałami, które to tu, to tam wyłaniały się z mroku. W głębi, na tle nocnego nieba odcinały się wysokie góry i Diane zauważyła szczelinę między dwoma szczytami na wprost nich. Może tamtędy przechodzi droga.
Jeszcze raz na niego spojrzała. Właśnie patrzy na człowieka, który ją zabije. Pewna myśl, jasna jak lodowy stalaktyt w świetle księżyca, utorowała sobie drogę w jej głowie. Skłamał, mówiąc, że nie popełni błędu. Chciał tylko, żeby nabrała takiego przekonania. Żeby porzuciła wszelką nadzieję i zdała się na niego, wierząc, że pozostawi ją przy życiu.
Pomylił się. Nie ma zamiaru tego robić...
Wyjechali z lasu, sunąc między dwiema zmrożonymi zaspami. Servaz zauważył wejście do kotła – gigantycznych rozmiarów gardziel. Przypomniał sobie architekturę olbrzymów, którą odkrył po przyjeździe tutaj. Wszystko w tej okolicy było przesadnie duże: krajobrazy, namiętności, przestępstwa... Nagle zamieć się wzmogła. Oblepiły ich płatki śniegu. Ziegler przywarła do kierownicy, kuląc się przed wiatrem za śmieszną osłoną z pleksi. Servaz pochylił się, by skorzystać z mizernej ochrony, jaką dawała mu siedząca z przodu towarzyszka. Rękawiczki i kombinezon nie wystarczały, by go ogrzać. Ostry wiatr przenikał przez ubrania. Tylko kamizelka kuloodporna trochę chroniła przed zimnem. Chwilami skuter wjeżdżał na zaspy po prawej i lewej jak bobslej i Servazowi kilka razy wydawało się, że spadną.
Wkrótce, pomimo podmuchów wiatru, zobaczył, że zbliżają się do ogromnego amfiteatru z wyżłobionymi stopniami, poprzecinanego piargami i lodowymi naciekami. Część wodospadów zamarzła i lód zamienił je w wysokie, białe świece przyklejone do ściany – z tej odległości wyglądały jak wosk ściekający z gromnicy. Gdy tarcza księżyca wyszła zza chmur i oświetliła okolicę, krajobraz stał się tak piękny, że zapierał dech w piersiach. Panowała tu atmosfera oczekiwania, zawieszonego czasu.
– Widzę go!
Wrzecionowaty kształt skutera śnieżnego wspinał się na zbocze po przeciwnej stronie kotła. Servaz miał wrażenie, że widzi niewyraźny ślad ścieżki prowadzącej w kierunku dużej szczeliny między skalnymi ścianami. Maszyna była już w połowie wysokości. Nagle chmury rozstąpiły się szeroko i znów pojawił się księżyc, który wyglądał, jakby pływał po powierzchni czarnego stawu, odwróconego do góry nogami. Jego srebrny blask zalał kocioł. Servaz podniósł wzrok. Sylwetka znikła w cieniu urwiska i po chwili wyłoniła się po drugiej stronie w świetle księżyca. Policjant pochylił się do przodu, kiedy ich supermocna maszyna sprawnie pożerała kolejne metry zbocza.