Gdy przejechali przez szczelinę, znowu znaleźli się wśród jodeł. Lombard zniknął. Ścieżka pięła się uparcie w górę, kreśląc zygzaki między drzewami, wiatr wiał nagłymi porywami, biało-szara zasłona oślepiała ich, odbijając snop światła reflektora. Servaz miał wrażenie, jakby jakiś wściekły, ryczący bóg pluł im w twarz mroźnym oddechem. Trząsł się z zimna, ale jednocześnie czuł, że pomiędzy jego łopatkami cieknie strużka potu.
– Gdzie on jest?! Cholera! Gdzie on się podział?! – wrzasnęła Ziegler z przodu.
Czuł jej napięcie. Naprężała wszystkie mięśnie, by utrzymać maszynę. Wyczuwał też jej wściekłość. Przez niego o mało nie wylądowała w więzieniu. Wykorzystał ich. Przez ulotną chwilę Servaz zastawiał się, czy Irène działa w pełni świadomie, czy nie wpakuje ich w śmiertelną pułapkę.
Potem las się skończył. Przekroczyli niewielką przełęcz i zaczęli zjeżdżać na drugą stronę. Zamieć nagle się uspokoiła i wokół nich pojawiły się góry, niczym armia olbrzymów, która przyszła obserwować śmiertelny pojedynek. Wtem go zobaczyli. Jakieś sto metrów niżej. Porzucił ścieżkę i zostawił maszynę na śniegu. Zgięty w pasie, wyciągał ręce w dół.
– Ma deskę! – ryknęła Ziegler. – Co za drań! Wyślizgnie się nam!
Servaz zauważył, że Lombard stoi na górze bardzo stromego zbocza usianego wielkimi skałami. Przypomniał sobie wszystkie artykuły wychwalające jego sportowe wyczyny. Zastanawiał się, czy skuter śnieżny da radę tam wjechać, ale natychmiast uzmysłowił sobie, że gdyby tak było, Lombard nie zostawiałby swojej maszyny. Ziegler prowadziła skuter z zabójczą prędkością. Wyskoczyła ze ścieżki, jadąc śladem, który zostawiła maszyna Lombarda, i Servazowi przez chwilę wydawało się, że zaraz spadną. Zobaczył, że biznesmen energicznie odwraca głowę i wyciąga ramię w ich kierunku.
– Uważaj! On ma broń!
Nie potrafiłby dokładnie powiedzieć, co zrobiła Ziegler, ale ich maszyna nagle stanęła w poprzek i Servaz wylądował z głową w śniegu i tyłkiem sterczącym do góry. Przed nimi błysnęło światło, a zaraz potem rozległ się huk wybuchu. Odgłos odbijał się od gór, powtarzany i potęgowany przez echo. Potem rozległ się drugi wybuch. I trzeci... Wystrzały i ich echo tworzyły ogłuszającą kanonadę. Wreszcie ucichły. Servaz czekał z bijącym sercem, zakopany w śnieżnym puchu. Ziegler leżała obok niego. Wyjęła broń, ale z jakiegoś tajemniczego powodu postanowiła jej nie użyć. Ostatni pogłos echa brzmiał jeszcze w powietrzu, gdy nagle rozległ się drugi huk, jakby narodził się z pierwszego. Straszliwy trzask...
Nieznany dźwięk. Servaz nie był w stanie powiedzieć, co to takiego.
Poczuł, że ziemia pod nim drży. Przez krótki moment myślał, że traci przytomność. Nigdy nie słyszał ani nie czuł czegoś podobnego.
Po trzasku rozległ się równie mu nieznany chrapliwy dźwięk – głębszy, bardziej rozległy i jakby wytłumiony.
Tępy, groźny warkot narastał i Servaz poczuł, jakby leżał na torach kolejowych i słuchał nadjeżdżającego pociągu... Nie, to nie był jeden pociąg, ale wiele pociągów jednocześnie!
Podniósł się i zobaczył, że Irène wznosi oczy ku górom, lecz nie rusza się, jakby była sparaliżowana.
I nagle zrozumiał.
Powiódł wzrokiem za jej przerażonym spojrzeniem w stronę szczytu po prawej stronie. Chwyciła go za ramię, by pomóc mu wstać.
– Szybko! Musimy biec! Szybko!
Pociągnęła go w kierunku ścieżki, zapadając się po kolana w śniegu. Szedł za nią ociężałym i nienaturalnym krokiem – kombinezon i buty krępowały mu ruchy. Przystanął na chwilę, by przez szybkę kasku spojrzeć na Lombarda. Mężczyzna przestał strzelać i mocował się z wiązaniami snowboardu. Servaz zauważył, że Lombard z niepokojem spogląda w górę zbocza. Poszedł w jego ślady. To, co zobaczył, było jak cios pięścią w splot słoneczny. Wysoko nad ich głowami wielki kawał lodowca poruszał się jak uśpiony olbrzym, który właśnie się budzi. Z wnętrznościami ściśniętymi strachem Servaz ruszył przed siebie w podskokach, wymachując rękami, żeby iść szybciej. Nie spuszczał wzroku z lodowca.
Nadciągnęła olbrzymia chmura i zaczęła pożerać porośnięte jodłami zbocze. To koniec, pomyślał. To koniec! Próbował przyśpieszyć, nie oglądając się już na to, co się dzieje za nim. Kilka sekund później uderzyła w nich potężna fala. Został oderwany od ziemi, wyrzucony w górę, uniesiony podmuchem jak źdźbło zboża. Krzyknął słabo i natychmiast przydusił go śnieg. Czuł się jak w bębnie pralki automatycznej. Otworzył usta, zakaszlał z powodu wdzierającego się do nich śniegu, zachłysnął się, młócił rękami i nogami. Dusił się. Tonął. Odwrócony głową w dół, napotkał wzrok Irène, która znajdowała się obok. Patrzyła na niego z wyrazem absolutnego przerażenia na twarzy. Potem zniknęła mu z pola widzenia. Rzucało nim, potrząsało, obracało.
Nic już nie słyszał...
Szumiało mu w uszach...
Brakowało mu powietrza...
Umrze uduszony... zasypany...
TO KONIEC...
Diane pierwsza zobaczyła olbrzymią chmurę, która pochłaniała zbocze.
– Uwaga! – ryknęła, także po to, by go przestraszyć i wytrącić go z równowagi w obliczu niebezpieczeństwa.
Hirtmann spojrzał na nią zaskoczony i Diane zauważyła, że jego oczy rozszerzają się ze zdumienia. W chwili, gdy fala śniegu, kawałków drzew i kamieni znalazła się na wysokości drogi i już miała ich przysypać, nagle skręcił kierownicą i stracił panowanie nad samochodem. Diane uderzyła głową w słupek i poczuła, że tył samochodu staje w poprzek drogi. W tej samej chwili lawina uderzyła w nich z całą siłą.
Niebo i ziemia wywróciły się do góry nogami. Diane zobaczyła, że droga wiruje jak karuzela na festynie. Kobietą rzucało na wszystkie strony, uderzyła głową w szybę i metalową część drzwi. Biała mgła otoczyła ich z głuchym, przerażającym rykiem. Samochód kilka razy przekoziołkował, tocząc się w dół zbocza, i zatrzymał się na krzakach. Diane dwa czy trzy razy na krótko straciła przytomność, tak że cały ten ciąg zdarzeń wydał jej się serią nierealnych przebłysków i chwilowych czarnych dziur. Kiedy auto wreszcie stanęło nieruchomo z grobowym metalicznym skrzypnięciem, była oszołomiona, ale przytomna. Przednia szyba była rozbita na kawałki. Maskę samochodu całkowicie przykrywał zwał śniegu. Strużki śniegu i drobnych kamyków zsuwały się po desce rozdzielczej i spadały Diane na nogi. Spojrzała na Hirtmanna. Jechał bez pasów. Stracił przytomność. Miał całą twarz we krwi. Broń... Diane podjęła rozpaczliwą próbę odpięcia pasa i z trudem jej się to udało. Pochyliła się i szukała wzrokiem pistoletu. Leżał między stopami mordercy, niemal wciśnięty pod pedały. Aby go podnieść, musiała pochylić się jeszcze bardziej i czując, jak lodowaty dreszcz wstrząsa jej ciałem, sięgnęła między nogi Szwajcara. Przez dłuższą chwilę oglądała broń, zastanawiając się, czy jest odbezpieczona, czy też nie. Jest bardzo dobry sposób, by to sprawdzić...
Wycelowała w Hirtmanna, trzymając palec na spuście pistoletu. Natychmiast zrozumiała, że nie jest zabójczynią. Niezależnie od tego, co ten potwór zrobił, nie jest w stanie pociągnąć za spust. Opuściła lufę.
Dopiero wtedy dotarło do niej, że wokół panuje cisza.
Poza szumem wiatru w bezlistnych gałęziach drzew nic się nie ruszało.
Obserwowała Szwajcara, szukając jakichś oznak, że się budzi, ale był całkowicie bezwładny. Może nie żyje... Nie miała ochoty go dotykać, żeby to sprawdzić. Wciąż się bała i miała się bać tak długo, jak długo pozostanie zamknięta razem z nim w tej metalowej skorupie. Przetrząsnęła kieszenie w poszukiwaniu telefonu i stwierdziła, że jej go zabrano. Być może miał go Hirtmann, ale nie czuła się na siłach, by grzebać mu w kieszeniach.