– W gruncie rzeczy to do ciebie należy najważniejsze odkrycie w tym śledztwie – oświadczył kategorycznie Kleim162 dzień po Bożym Narodzeniu. – Nie do twojego komendanta, jak mu tam?
Kleim162 przyjechał, by spędzić ostatnie dni roku na południowym zachodzie. Dotarł do różowego miasta poprzedniego dnia TGV Paryż–Bordeaux–Tuluza.
– Servaz.
– No dobrze, krótko mówiąc, twój Jegomość, Który Zgrywając Cwaniaka, Gada Po Łacinie, jest być może królem detektywów, ale to nie zmienia faktu, że go wyprzedziłeś.
– Bez przesady. Miałem szczęście. A Martin wykonał kawał dobrej roboty.
– A jakie on ma preferencje seksualne, ten twój wcielony bóg?
– W stu pięćdziesięciu procentach hetero.
– Szkoda.
Kleim162 wysunął nogi spod kołdry i usiadł na brzegu łóżka. Był nagi. Korzystając z okazji, Espérandieu podziwiał jego szerokie plecy. Zaciągnął się papierosem. Siedział z ręką założoną za głowę, oparty plecami o poduszki. Jego klatka piersiowa lśniła od potu. Kiedy dziennikarz wstał i poszedł do łazienki, policjant nie mógł się powstrzymać od zerknięcia na jego pośladki. Był 26 grudnia i za oknami w końcu sypał śnieg.
– A ty czasem nie jesteś w nim zakochany? – rzucił Kleim162 przez otwarte drzwi łazienki.
– Moja żona jest.
Blond czupryna natychmiast pojawiła się na zewnątrz.
– Jak to? Sypiają ze sobą?
– Jeszcze nie. – Vincent wydmuchnął dym w kierunku sufitu.
– Ale myślałem, że ona jest w ciąży? I on ma być chrzestnym?
– Dokładnie tak.
Kleim162 przyglądał mu się z nieskrywanym zdumieniem.
– I nie jesteś zazdrosny?
Espérandieu jeszcze raz się uśmiechnął, spoglądając na sufit. Młody dziennikarz wyglądał na wstrząśniętego do głębi. Pokręcił głową i znowu zniknął w łazience. Vincent założył słuchawki. Cudownie ochrypły głos Marka Lanegana odpowiadał na delikatne mruczenie Isobel Campbell w piosence The False Husband.
W piękny kwietniowy poranek Servaz podjechał pod dom byłej żony, by zabrać córkę. Uśmiechnął się, widząc, jak wychodzi z plecakiem na plecach i w okularach słonecznych.
– Gotowa? – zapytał, gdy usiadła obok niego.
Pojechali autostradą w kierunku Pirenejów i skręcili (przy czym Servaz poczuł łaskotanie u podstawy czaszki i zmarszczył brwi) w zjazd Montréjeau/Saint-Martin-de-Comminges. Następnie jechali na południe, prosto w kierunku gór. Pogoda była piękna. Błękitne niebo, białe szczyty. Czyste powietrze wpadające przez uchyloną szybę przyprawiało o zawrót głowy jak eter. Jedyny zgrzyt: Margot słuchała w słuchawkach swoich ulubionych wrzasków i śpiewała. Ale nawet to nie było w stanie zakłócić dobrego humoru Servaza.
Wpadł na pomysł tego wypadu przed tygodniem, kiedy po miesiącach milczenia zadzwoniła Irène Ziegler, by zapytać, co nowego. Mijali malownicze wioski i góry coraz bardziej się zbliżały, aż znalazły się tak blisko, że przestali je widzieć, a droga zaczęła się wznosić. Na każdym zakręcie poniżej zielonych łąk ich oczom ukazywały się wspaniałe widoki: osady przycupnięte w zagłębieniach dolin, rzeki skrzące się w słońcu, welony mgły spowijające stada bydła i świetliste aureole. Ten krajobraz, pomyślał Servaz, wyglądał wtedy zupełnie inaczej. Zatrzymali się na niewielkim parkingu. Poranne słońce schowane za górami jeszcze go nie oświetlało. Nie byli tu pierwsi. W głębi stał zaparkowany motocykl. Czekały na nich dwie osoby siedzące na kamieniach. Wstały.
– Dzień dobry, Martin – powiedziała Ziegler.
– Dzień dobry, Irène. Przedstawiam ci moją córkę Margot. Margot, Irène.
Irène uścisnęła dłoń Margot i odwróciła się, by przedstawić im ładną brunetkę, która była razem z nią. Zuzka Smetanova miała mocny uścisk dłoni, włosy w kolorze węgla i promienny uśmiech. Zanim ruszyli w trasę, wymienili zaledwie kilka zdań, jakby widzieli się wczoraj. Ziegler i Martin otwierali pochód, a Zuzka i Margot trzymały się trochę w tyle. Servaz słyszał, jak śmieją się za jego plecami. Irène i on zaczęli rozmawiać nieco dalej, podczas długiego podejścia. Drobne kamyki na drodze skrzypiały pod grubymi podeszwami ich butów. W dole mruczał strumień. Słońce już mocno grzało.
– Wróciłam do moich poszukiwań – oznajmiła nagle, kiedy przeszli przez niewielki mostek z jodłowych bali.
– À propos czego?
– Kwartetu.
Spojrzał na nią podejrzliwie. Nie chciał stracić tego pięknego dnia na niepotrzebne sprzeczki.
– I co?
– Odkryłam, że w wieku piętnastu lat Chaperon, Perrault, Grimm i Mourrenx zostali wysłani przez rodziców do ośrodka kolonijnego. Nad morzem. Wiesz, jak się nazywał?
– Słucham.
– La Colonie des Sternes.
– I co z tego?
– Pamiętasz litery na sygnecie?
– C S – powiedział Servaz i nagle się zatrzymał.
– Tak.
– Myślisz, że...? Że to tam zaczęli...?
– Możliwe.
Poranne światło igrało w kępce osik przy ścieżce. Ich liście drżały poruszane delikatnym wiatrem.
– Piętnaście lat... To wiek, w którym człowiek odkrywa, kim naprawdę jest. Wiek zawierania przyjaźni na całe życie... I przebudzenia seksualnego – powiedział Servaz.
– A także pierwszych zbrodni – dodała Ziegler, patrząc na niego.
– Tak, może tak być.
– Albo zupełnie inaczej.
– Albo zupełnie inaczej.
– Co się dzieje? – rzuciła Margot, dołączając do nich. – Dlaczego się zatrzymujemy?
Zuzka rzuciła im przenikliwe spojrzenie.
– Wyluzujcie – powiedziała. – Cholera, wyluzujcie!
Servaz rozejrzał się dokoła. To był naprawdę cudowny dzień. Przez chwilę pomyślał o ojcu. Uśmiechnął się.
– Właśnie, wyluzujmy – powiedział i ruszył dalej.
* Juliusz Cezar, O wojnie domowej, przeł. Jan Parandowski, Czytelnik, Warszawa 1951, s. 118.
Kilka uściśleń
Pewne informacje i fakty przedstawione w tej książce mogłyby się wydawać tworem zbyt wybujałej wyobraźni. Nic z tych rzeczy. Podziemną nastawnię wyżłobioną na wysokości dwóch tysięcy metrów przeniosłem po prostu o kilkadziesiąt kilometrów. Podobnie rzecz ma się z opisanymi technikami psychiatrycznymi, takimi jak terapia awersyjna czy pletyzmografia penisa, które niestety praktykuje się w niektórych szpitalach w Europie i na świecie. Tak jak elektrowstrząsy, które choć oczywiście zmieniły się od czasów Kill Your Sons Lou Reeda, w dalszym ciągu, mimo że mamy XXI wiek, stosuje się w niektórych krajach. Jeśli chodzi o muzykę, której słucha Espérandieu, mogą państwo w każdej chwili ściągnąć ją z Internetu.
Podziękowania
Jeśli chodzi o podziękowania, podejrzany numer jeden nazywa się Jean-Pierre Schamber. To idealny sprawca, łączący w sobie niewątpliwy gust, namiętność do kryminału i innych gatunków literatury oraz znajomość muzyki, której mnie okrutnie brakuje. To on już od pierwszych stron tej książki uświadamiał mi, że przerywanie pisania byłoby niestosowne. Dziękuję, Przyjacielu!
Pozostali podejrzani, niezależnie od stopnia ich winy, wszyscy mają udział w popełnionej zbrodni: moja żona, która wie, co to znaczy żyć u boku pisarza, i która nieskończenie ułatwia mi życie; moja córka globtroterka, dla której nasza planeta to zbyt mały plac zabaw – jedno życie nie wystarczy, żeby ją dogonić; mój syn, który znacznie lepiej niż ja zna się na nowych technologiach i który, mam nadzieję, odłoży je na chwilę, żeby to przeczytać.