– Jak się pan nazywa?
– A dlaczego pytasz?
– To ja zadaję pytania, okay? No więc jak się nazywasz? – Servaz podjął grę rozmówcy.
– Tarrieu – wycedził mężczyzna urażony.
– Ile masz lat?
– Sześćdziesiąt trzy.
– Jak się układają stosunki z dyrekcją? Bez obaw, nic nie wyjdzie poza to pomieszczenie. Przed chwilą widziałem w łazience napis: „Dyrektor to dupek”.
Przez twarz Tarrieu przemknął grymas pogardy i rozbawienia.
– To prawda. Ale gdyby chodziło o zemstę, to on wisiałby na górze. Nie koń. Nie sądzisz, panie policjancie?
– A kto tu mówi o zemście? – odpowiedział Servaz takim samym tonem. – Chcesz za mnie prowadzić śledztwo? Chcesz się zapisać do policji?
Część robotników zarechotała. Servaz zobaczył, że twarz Tarrieu oblewa się rumieńcem. Wyglądało to jak plama atramentu rozpływająca się po powierzchni wody. Z pewnością ten człowiek był zdolny do przemocy. Ale do jakiego stopnia? Oto odwieczne pytanie. Tarrieu otworzył usta, zamierzając odpyskować, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie.
– Nie – rzucił w końcu.
– Czy któryś z was zna ośrodek jeździecki?
Zakolczykowany kucharz podniósł rękę. Wyglądał na zakłopotanego.
– Pan się nazywa?
– Marousset.
– Jeździ pan konno, Marousset?
Tarrieu parsknął za jego plecami. Inni poszli w jego ślady. Servaz poczuł, że narasta w nim gniew.
– Nie... jestem kucharzem... Od czasu do czasu pomagam szefowi kuchni pana Lombarda... w zamku... podczas uroczystości... urodzin... 14 lipca... A ośrodek konny jest tuż obok...
Marousset miał duże, jasne oczy o wielkich źrenicach. Obficie się pocił.
– A ten koń, widział go pan już?
– Nie interesuję się końmi. Może i tak... Tam jest mnóstwo koni...
– A pan Lombard, często go pan widuje?
Marousset pokręcił przecząco głową.
– Jestem tam raz w roku... albo dwa... i prawie nie wychodzę z kuchni...
– Ale czasem go pan widuje, prawda?
– Tak.
– Bywa w elektrowni?
– Lombard, tutaj? – odezwał się Tarrieu drwiąco. – Ten zakład to dla Lombarda ziarenko piasku. Oglądasz każdą trawkę, kiedy kosisz trawnik?
Servaz spojrzał na pozostałych. Potwierdzili lekkim skinieniem głowy.
– Lombard mieszka gdzie indziej – ciągnął mężczyzna tym samym prowokującym tonem. – W Paryżu, w Nowym Jorku, na Antylach, na Korsyce... Olewa ten zakład. Trzyma elektrownię, bo jego stary napisał w testamencie, że ma ją zatrzymać. Ale ma ją gdzieś.
Servaz skinął głową. Miał ochotę na jakąś ciętą ripostę. Ale po co? Może Tarrieu ma swoje powody. Może trafił kiedyś na skorumpowanych albo niekompetentnych gliniarzy. Ludzie są jak góry lodowe, pomyślał. Pod powierzchnią kryje się cała masa niedopowiedzeń, cierpienia i tajemnic. Tak naprawdę nikt nie jest tym, na kogo wygląda.
– Mogę ci coś doradzić? – zapytał nagle Tarrieu.
Servaz zamarł i wyostrzył czujność. Ale ton mężczyzny się zmienił: nie był już wrogi, nieufny ani sarkastyczny.
– Słucham.
– Strażnicy – powiedział stary. – Zamiast tracić tu z nami czas, powinieneś przesłuchać strażników. Potrząśnij nimi trochę.
Servaz wpatrywał się w niego intensywnie.
– Dlaczego?
Tarrieu wzruszył ramionami.
– To ty jesteś gliną.
Servaz szedł korytarzem. Ta część budynku była przegrzana. Gdy minął wahadłowe drzwi, uderzyło w niego lodowate powietrze wypełniające hall. Błyski fleszy na zewnątrz sprawiały, że w hallu raz po raz pojawiał się krótki blask i wielkie, niepokojące cienie. Servaz zobaczył, że Cathy d’Humières wsiada do samochodu. Zapadał zmierzch.
– No i jak? – zapytała Ziegler.
– Ci faceci najprawdopodobniej nie mają z tym nic wspólnego, ale chciałbym kompletnych informacji na temat dwóch. Pierwszy to Marousset, kucharz. Drugi nazywa się Tarrieu. I jeszcze na temat niejakiego Schaaba: gościa, który w ubiegłym roku stracił rękę w wypadku.
– A tamci dwaj? Dlaczego oni?
– Zwykła weryfikacja.
Przypomniały mu się oczy Marousseta.
– Prosiłbym jeszcze o skontaktowanie się z brygadą antynarkotykową i sprawdzenie, czy nie mają go w swojej bazie.
Kapitan Ziegler wpatrywała się w niego z uwagą, ale nic więcej nie dodał.
– Na jakim etapie jesteśmy ze śledztwem w okolicy?
– Przesłuchujemy mieszkańców wiosek leżących przy drodze do elektrowni. Na wypadek, gdyby ktoś widział w nocy przejeżdżający samochód. Na razie nic nie mamy.
– Co poza tym?
– Graffiti na zewnątrz, na murach budynku. Jeśli w okolicy są jacyś grafficiarze, to mogli coś zauważyć. Taka inscenizacja na pewno wymagała przygotowania, rozpoznania terenu. A to nas prowadzi do strażników. Może oni wiedzą, kto jest autorem tych napisów. No i dlaczego niczego nie widzieli?
Komendant przypomniał sobie słowa Tarrieu. Dołączył do nich Maillard. Robił notatki w małym zeszyciku.
– A co z Instytutem Wargniera? – zapytał Servaz. – Z jednej strony mamy zbrodnię najwyraźniej popełnioną przez wariata, z drugiej szalonych kryminalistów zamkniętych parę kilometrów stąd. Nawet jeśli dyrektor Instytutu zapewnia, że żaden z pacjentów nie uciekł, trzeba się tym poważnie zająć. – Popatrzył na Ziegler, a następnie na Maillarda. – Macie tu jakiegoś świrologa?
Zapytani wymienili spojrzenia.
– Psychiatra sądowy powinien przyjechać w najbliższych dniach – odpowiedziała Ziegler.
Servaz zmarszczył brwi. Psycholog sądowy przyjeżdżający z powodu konia... Wiedział, że w tej dziedzinie, podobnie jak w innych, żandarmeria wyprzedza policję o kilka długości, zastanawiał się jednak, czy tym razem nie posunęli się o krok za daleko. Nawet żandarmeria nie powinna tak łatwo mobilizować swoich ekspertów.
Ramię Érica Lombarda było naprawdę bardzo długie.
– Ma pan szczęście, że tutaj jesteśmy – rzuciła ironicznie, wytrącając go z zamyślenia. – Inaczej musiałby pan szukać niezależnego eksperta.
Nie podjął tego wątku. Wiedział, do czego zmierza. Zamiast, tak jak żandarmeria, kształcić własnych specjalistów, gliny często musiały korzystać z usług zewnętrznych ekspertów – świrologów, którzy nie zawsze byli kompetentni w tego rodzaju pracy.
– Poza tym chodzi tylko o konia – odpowiedział bez przekonania.
Popatrzył na nią. Irène już się nie uśmiechała. Wyczytał w jej twarzy niepokój i napięcie. Rzuciła mu spojrzenie pełne znaków zapytania. Zdał sobie sprawę, że ona przestała już traktować tę historię z przymrużeniem oka. Myśl, że za tym makabrycznym aktem może się kryć coś znacznie poważniejszego, zajmowała coraz więcej miejsca także w jej głowie.
5
– Czytała pani Wehikuł czasu?
Szli pustymi korytarzami. Pogłos kroków dźwięczał w uszach Diane, mieszając się z paplaniną psychiatry.
– Nie – odpowiedziała.
– Herbert George Wells jako socjalista interesował się kwestiami postępu technicznego, sprawiedliwości społecznej i walki klas. Zajmował się głównie tematyką manipulacji genetycznych, o czym pisze w Wyspie doktora Moreau, i szaleństw nauki, którym poświęcony jest Niewidzialny człowiek. W Wehikule czasu stworzył narratora, który odbywa podróż do przyszłości i odkrywa, że Anglia stała się czymś w rodzaju raju na ziemi zamieszkiwanego przez spokojny i beztroski gatunek ludzi zwany Elojami. – Nie spuszczając z niej wzroku, wsunął kartę do kolejnego czytnika. – Elojowie są potomkami uprzywilejowanych warstw mieszczańskiego społeczeństwa. W ciągu tysięcy lat osiągnęli taką stabilność i komfort, że ich iloraz inteligencji obniżył się do poziomu pięcioletniego dziecka. Ponieważ przez wieki nie musieli podejmować żadnych wysiłków, bardzo łatwo się męczą. Te sympatyczne istoty są łagodne i wesołe, ale zarazem przeraźliwie obojętne: gdy jedna z nich topi się na oczach innych, nikt nie spieszy jej na ratunek.