Diane słuchała go jednym uchem. Drugim próbowała uchwycić jakiś znak życia, ludzkiej obecności, by zorientować się w tym labiryncie.
– Z nastaniem nocy narrator odkrywa inną, jeszcze bardziej przerażającą rzeczywistość. Istnieją nie tylko Elojowie. Pod ziemią mieszka odrażająca i straszliwa rasa Morloków. To potomkowie proletariatu. Stopniowo, z powodu chciwości swoich panów, oddalali się od wyższych klas, aż w końcu stworzyli odrębną rasę. Są tak brzydcy, jak tamci urodziwi. Żyją zepchnięci do podziemnych korytarzy i studni. Tak bardzo przywykli do ciemności, że nie opuszczają swoich nor przed zapadnięciem zmroku. Dlatego gdy zachodzi słońce, Elojowie w popłochu opuszczają swe idylliczne łąki i gromadzą się w zrujnowanych pałacach. Morlokowie bowiem, aby przetrwać, stali się kanibalami...
Paplanina psychiatry zaczęła irytować Diane. Do czego on zmierza? Niewątpliwie ten człowiek uwielbiał słuchać samego siebie.
– Czy nie jest to w miarę celny opis naszych społeczeństw, panno Berg? Z jednej strony Elojowie, których inteligencja i wola osłabły pośród dobrobytu i braku zagrożeń, a egoizm i obojętność wzrosły. Z drugiej drapieżcy, którzy udzielają im starej lekcji: lekcji strachu. Pani i ja jesteśmy Elojami, panno Berg. Nasi pacjenci to Morlokowie.
– Czy to nie nazbyt duże uproszczenie?
Zignorował jej uwagę.
– Czy pani wie, jaki morał płynie z tej historii? Bo oczywiście jest to historia z morałem. Zdaniem Wellsa osłabienie inteligencji to konsekwencja... nieobecności zagrożenia. Zwierzę żyjące w doskonałej harmonii ze swoim otoczeniem działa w sposób mechaniczny. Natura odwołuje się do inteligencji jedynie wówczas, gdy przyzwyczajenie i instynkt są niewystarczające. Inteligencja rozwija się tylko w warunkach zmiany, tam, gdzie istnieje zagrożenie.
Spojrzał na nią przeciągle z szerokim uśmiechem na ustach.
– A personel? – zapytała. – Jak dotąd nie spotkaliśmy wielu osób. Czy wszystko tu jest automatyczne?
– Zatrudniamy trzydziestu pomocników medycznych, sześciu pielęgniarzy, jednego seksuologa, jednego szefa kuchni, siedmiu kucharzy i pracowników obsługi, dziewięć osób do sprzątania. Z powodu cięć budżetowych wszyscy są zatrudnieni na pół etatu z wyjątkiem trzech pomocników medycznych z nocnej zmiany, naczelnej pielęgniarki, szefa kuchni, no i mnie. Nocami więc śpimy tu w szóstkę. Plus ochroniarze, którzy, mam nadzieję, nie śpią. – Zaśmiał się krótko i ochryple. – Razem z panią będzie nas siedmioro – podsumował z uśmiechem.
– Sześć osób? Na osiemdziesięciu ośmiu pacjentów?
A ilu jest ochroniarzy? – zastanowiła się w tej samej chwili. Pomyślała o tym olbrzymim budynku opuszczonym nocą przez pracowników, z osiemdziesięcioma ośmioma groźnymi psychotykami zamkniętymi w głębi pustych korytarzy, i przeszedł ją dreszcz.
Xavier jakby dostrzegł jej zakłopotanie. Uśmiechnął się szerzej i objął ją spojrzeniem, czarnym i lśniącym jak plama benzyny.
– Już pani mówiłem: zabezpieczenia są nie tylko liczne, są wręcz przesadne. W Instytucie Wargniera od początku jego istnienia nie odnotowano żadnej ucieczki ani nawet żadnego godnego uwagi incydentu.
– Jakich leków pan używa?
– Jak pani wie, stosowanie substancji przeciwobsesyjnych okazało się skuteczniejsze od klasycznych leków. Nasza podstawowa terapia polega na łączeniu leczenia na bazie hormonalnej typu LHRH z antydepresantami SSRI. Taka terapia działa bezpośrednio na produkcję hormonów związanych z aktywnością seksualną i zmniejsza zaburzenia obsesyjne. Ma się rozumieć, w stosunku do siedmiu pacjentów mieszkających w sektorze A jest ona całkowicie nieskuteczna...
Znaleźli się w dużym hallu u stóp ażurowych schodów. W prześwitach stopni widać było ścianę z surowego kamienia. Diane domyśliła się, że jest to jedna z tych zachwycających ścian usianych rzędami niewielkich okien jak w więzieniu, które widziała, dojeżdżając do Instytutu. Kamienne ściany, betonowe schody, cementowa podłoga. Zastanawiała się, jakie było pierwotne przeznaczenie tej budowli. Tymczasem za oknem widać było, jak zapadający zmrok powoli pochłania górskie szczyty. Diane była zdziwiona, że tak szybko zrobiło się ciemno. Nie zauważyła upływu czasu. Nagle pojawił się przy niej milczący cień. Stłumiła okrzyk zaskoczenia.
– Panno Berg, przedstawiam pani naszą naczelną pielęgniarkę, Élisabeth Ferney. Liso, jak mają się dziś wieczór nasi „mistrzowie”?
– Są trochę nerwowi. Nie wiem, jak to zrobili, ale już są na bieżąco z wydarzeniami z elektrowni.
Zimny, władczy głos. Naczelna pielęgniarka była dużą kobietą około czterdziestki o twarzy nieco surowej, ale nie nieprzyjemnej. Kasztanowe włosy, wyniosła mina, spojrzenie proste, ale defensywne. Słysząc ostatnie zdanie, Diane przypomniała sobie blokadę na drodze.
– Kiedy tu jechałam, zatrzymała mnie żandarmeria. Co się stało?
Xavier nie pofatygował się, żeby odpowiedzieć, jakby Diane nagle stała się powietrzem. Lisa Ferney omiotła ją spojrzeniem brązowych oczu, po czym znowu utkwiła je w psychiatrze.
– Nie planuje pan chyba zabrać jej do sektora A? W każdym razie nie dziś.
– Liso, panna Berg to nasz nowy... psycholog. Przyjechała na jakiś czas. Będzie miała dostęp do wszystkiego.
Naczelna pielęgniarka znowu zatrzymała na niej wzrok.
– W takim razie przypuszczam, że będziemy zmuszone widywać się często – skomentowała już na schodach.
Betonowe stopnie prowadziły do kolejnych drzwi znajdujących się na najwyższym piętrze budynku. Drzwi nie były przeszklone, ale wykonane z bardzo grubego metalu. Miały prostokątny świetlik. Diane spojrzała przez okienko i dostrzegła drugie, identyczne drzwi. Śluza – jak na statku podwodnym albo w bankowym skarbcu. Umieszczona nad metalową framugą kamera filmowała ich.
– Dobry wieczór, Lucas – powiedział Xavier, kierując twarz w stronę obiektywu. – Otworzysz nam?
Światło dwudiodowej lampki zmieniło kolor z czerwonego na zielony i Xavier pociągnął ciężkie pancerne skrzydło. Znalazłszy się w środku, czekali w milczeniu, aż drzwi się za nimi zamkną. W tej niewielkiej przestrzeni pielęgniarka stała tuż obok Diane, która poczuła górującą ponad zapachami kamienia i metalu woń jej perfum. Nagle zza drugich drzwi dobiegło przeciągłe wycie. Diane podskoczyła. Krzyk rozbrzmiewał przez dłuższy czas.
– Jak pani mówiłem, w przypadku siedmiu pensjonariuszy z sektora A stosujemy specjalną terapię awersyjną – powiedział Xavier, który zdawał się nie słyszeć wycia. – Rodzaj „tresury”. – Już drugi raz użył tego określenia i Diane znowu zesztywniała. – Powtarzam, te typy to czystej wody socjopaci: żadnych wyrzutów sumienia, żadnej empatii, żadnej nadziei na wyleczenie. Poza tą tresurą stosujemy terapię minimum. Na przykład regularnie kontrolujemy stężenie serotoniny. Zbyt mała zawartość serotoniny we krwi wiąże się z impulsywnością i przemocą. Co do reszty, chodzi o to, by nigdy nie dopuścić do sytuacji, w której mogliby szkodzić. Te potwory niczego się nie boją. Wiedzą, że nigdy stąd nie wyjdą. Nie ugną się przed żadną władzą ani żadną groźbą.
Znowu włączył się sygnał i Xavier wymanikiurowaną dłonią popchnął pancerne drzwi.
– WITAMY W PIEKLE, PANNO BERG. Ale nie dzisiaj. Dziś wejdę sam. Lisa panią odprowadzi.