– Wygląda, jakby przed ścięciem został uśpiony – zauważył Marchand. – Jeśli tak było, to przynajmniej nie cierpiał. I to by wyjaśniało, dlaczego nikt niczego nie słyszał.
Servaz spojrzał na Ziegler. Badanie toksykologiczne to wyjaśni, ale byłaby to pierwsza odpowiedź na pytania, jakie sobie stawiali. Po drugiej stronie taśmy technicy pobierali pincetą ostatnie próbki i wkładali je do probówek, które następnie pieczętowali. Servaz wiedział, że niespełna siedem procent śledztw rozwiązuje się dzięki dowodom znalezionym na miejscu zbrodni, nie zmniejszało to jednak jego podziwu dla cierpliwości i skrupulatności tych mężczyzn.
Kiedy skończyli, jako pierwszy wszedł za taśmę i pochylił się nad śladami.
– Rozmiar czterdzieści pięć, czterdzieści sześć. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent mężczyzna.
– Według technika to są buty trekkingowe – powiedziała Ziegler. – Człowiek, który je nosi, odrobinę za bardzo naciska na pięty i zewnętrzne krawędzie stóp. Ale to ledwie zauważalne, chyba że jest się ortopedą. Są też specyficzne uszkodzenia: tu, tu i tu.
Jak na cyfrowym obrazie ślady w śniegu odbijały nie tylko wzór i rozmiar podeszwy, ale także całą serię drobnych uszkodzeń powstałych podczas chodzenia: ślady zużycia, kawałki żwiru wbite w podeszwę, pęknięcia, nacięcia i ubytki spowodowane kontaktem z patykami, gwoźdźmi, odłamkami szkła, metalu czy ostrymi kamykami. Tyle że w odróżnieniu od cyfrowego obrazu, trwałość tych śladów była bardzo ograniczona. Tylko błyskawiczne porównanie z oryginałem pozwoliłoby na dokonanie identyfikacji – zanim kolejne kilometry, jakie ich właściciel przejdzie po wszelkiego rodzaju nawierzchni, nie zamażą tych drobnych uszkodzeń, zastępując je nowymi.
– Zawiadomiliście pana Lombarda? – zapytał Marchanda.
– Tak, jest przygnębiony. Zamierza skrócić swój pobyt w Stanach i przyjechać najszybciej, jak to możliwe. Wylatuje dziś wieczór.
– A zatem to pan zarządza stajnią?
– Ośrodkiem jeździeckim. Tak, ja.
– Ile osób tu pracuje?
– To nie jest duży ośrodek. Zimą jesteśmy tu we czwórkę. Każdy zajmuje się mniej lub bardziej wszystkim. Ale oficjalnie jest stajenny, ja, Hermine, pod której opieką jest przede wszystkim Freedom i dwa inne konie. Ją ta sprawa najbardziej dotknęła. I jeden instruktor. Latem zatrudniamy dodatkowy personeclass="underline" instruktorów, przewodników do jazdy w terenie i pracowników sezonowych.
– Ile osób tutaj nocuje?
– Dwie: stajenny i ja.
– Wszyscy są dziś na miejscu?
Marchand spojrzał kolejno na każde z nich.
– Instruktor jest na urlopie do końca tygodnia. Jesień to martwy sezon. Nie wiem, czy Hermine dziś przyszła. Jest bardzo poruszona. Proszę za mną.
Przecięli podwórze, kierując się w stronę najwyższego budynku. Już przy wejściu Servaza uderzył zapach końskich odchodów. Jego twarz natychmiast pokryła się potem. Minęli siodlarnię i stanęli u wejścia do dużego, krytego maneżu. Zobaczyli kobietę ujeżdżającą biało umaszczonego konia, który stawiał każdy krok z niezwykłą gracją. Amazonka i wierzchowiec wyglądali jak nierozerwalna całość. Biała sierść konia miała niebieskawy odcień. Z daleka jego pysk i klatka piersiowa wyglądały jak zrobione z porcelany. Servazowi ten widok przywiódł na myśl żeńskiego centaura.
– Hermine! – zawołał zarządca.
Amazonka odwróciła głowę i powoli skierowała zwierzę w ich stronę, a następnie zatrzymała i zeszła na ziemię. Servaz zauważył, że dziewczyna ma zaczerwienione, podpuchnięte oczy.
– Co jest? – zapytała, głaszcząc szyję i czoło konia.
– Zawołaj Hectora. Policja chce was przesłuchać. Idźcie do mojego biura.
Przytaknęła bez słowa. Miała najwyżej dwadzieścia lat. Niewysoka, raczej ładna, trochę chłopięca, piegowata, o włosach w kolorze mokrego siana. Rzuciła Servazowi zbolałe spojrzenie, a potem odeszła ze spuszczoną głową, ciągnąc za sobą wierzchowca.
– Hermine uwielbia konie. To świetna amazonka i znakomita trenerka. Jest wspaniałą dziewczyną, ale ma cholernie trudny charakter. Musi po prostu trochę dojrzeć. To pod jej opieką był Freedom. Od urodzenia.
– Na czym to polegało? – zapytał Servaz.
– Na wstawaniu wcześnie rano, pielęgnowaniu i czyszczeniu konia, karmieniu go, wyprowadzaniu na zewnątrz i zabawie z nim. Masztalerz to taki jeździec-opiekun. Hermine zajmuje się też dwoma dorosłymi końmi. Oczywiście ujeżdżanie Freedoma miała zacząć dopiero w przyszłym roku. Pan Lombard i ona z niecierpliwością na to czekali. To był bardzo obiecujący koń, ze świetnym rodowodem. Był trochę naszą maskotką.
– A Hector?
– Jest najstarszy z nas. Pracuje tu od zawsze. Był tu na długo przede mną, na długo przed nami wszystkimi.
– Ile tu jest koni? – zapytała Ziegler.
– Dwadzieścia jeden. Czystej krwi, konie rasy Selle français, jeden Holstein. Czternaście naszych, pozostałe to pensjonariusze. Mamy pensjonat, zajmujemy się rozrodem i prowadzimy treningi dla zewnętrznych klientów.
– Ile jest boksów?
– Trzydzieści dwa. Plus jeden specjalny boks do wyźrebień, o powierzchni czterdziestu metrów kwadratowych, z kamerą do monitoringu. A także dwa stanowiska ginekologiczne, myjnie, stajnie wolnowybiegowe, punkt inseminacji, dwa place wyścigowe, jeden profesjonalny tor przeszkód, osiem hektarów padoków, zagrody i wybiegi z wiatami oraz tor do galopu.
– Bardzo piękny ośrodek – wyraziła podziw Ziegler.
– W nocy jest was tylko dwóch do pilnowania tego wszystkiego?
– Jest system alarmowy, a wszystkie boksy i budynki są zamykane na klucz. Te konie dużo kosztują.
– I nic nie słyszeliście?
– Nie, nic.
– Bierze pan coś na sen?
Marchand obrzucił go pogardliwym spojrzeniem.
– To nie miasto. Tutaj człowiek dobrze śpi. Żyjemy tak, jak się powinno żyć, zgodnie z rytmem natury.
– Żadnego podejrzanego hałasu? Niczego szczególnego? A może coś pana obudziło w środku nocy? Niech pan spróbuje sobie przypomnieć.
– Już się nad tym zastanawiałem. Gdybym coś słyszał, powiedziałbym panu. W takim miejscu zawsze słychać jakieś odgłosy: zwierzęta się poruszają, drzewo trzaska. Gdy ma się las pod bokiem, nigdy nie jest cicho. Już dawno przestałem zwracać na to uwagę. Poza tym są Cisco i Enzo, szczekałyby, gdyby coś się działo.
– Psy – powiedziała Ziegler. – Jakiej rasy?
– Cane corso.
– Nie widzę ich. Gdzie są?
– Zamknęliśmy je.
Dwa psy i system alarmowy.
I dwóch ludzi na miejscu.
Ile ważył koń? Usiłował sobie przypomnieć, co mówiła Ziegler: około dwustu kilogramów. Ci ludzie nie mogli przebyć tej drogi w obie strony pieszo. Jak to możliwe, żeby zdołali zabić konia, odciąć mu głowę, załadować go na samochód i odjechać, nie budząc psów ani domowników? I nie uruchamiając alarmu? Servaz nic z tego nie rozumiał.
Nic nie zaalarmowało psów ani mieszkańców. Strażnicy w elektrowni także niczego nie słyszeli. To po prostu niemożliwe. Odwrócił się do Ziegler.
– Czy można by wezwać weterynarza i poprosić, żeby zrobił psom badanie krwi? W nocy biegają luźno czy są zamykane? – zapytał Marchanda.
– Są na zewnątrz, uwiązane na długim łańcuchu. Nie da się dojść do boksów tak, żeby nie znaleźć się w ich zasięgu. Obudziłbym się, gdyby szczekały. Myśli pan, że ktoś im coś podał, tak? Zdziwiłbym się: rano były całkiem przytomne i zachowywały się jak zwykle.