– Badanie toksykologiczne wszystko wykaże – odpowiedział Servaz, zastanawiając się, dlaczego ktoś uśpił konia, a nie widział potrzeby, by uśpić psy.
Gabinet Marchanda był niewielkim pomieszczeniem wciśniętym między siodlarnie a stajnie. Półki znajdujących się w nim regałów były pełne różnych trofeów. Okno wychodziło na las i pokryte śniegiem łąki, poprzegradzane skomplikowaną siecią barierek, parkanów i żywopłotów. Na biurku leżał laptop, lampka oraz sterta rachunków, segregatorów i książek o koniach.
W ciągu półgodziny Ziegler i Servaz obeszli zabudowania i zbadali boks Freedoma, w którym pracowali już technicy. Drzwi boksu były wyłamane, na podłodze zauważyli dużo krwi. Nie było wątpliwości, że koń został ścięty na miejscu. Prawdopodobnie użyto do tego piły, a zwierzę wcześniej uśpiono. Servaz odwrócił się do stajennego.
– Nic pan nie słyszał tamtej nocy?
– Spałem – odpowiedział potężnie zbudowany starzec.
Był nieogolony. Wyglądał na człowieka, który już dawno przekroczył wiek emerytalny. Szary zarost na jego podbródku i policzkach przypominał kolce jeżozwierza.
– Nic pan nie słyszał? Żadnych hałasów?
– W stajni zawsze słychać jakieś odgłosy. – Jego odpowiedź pokrywała się ze słowami Marchanda, ale w przeciwieństwie do zeznań strażników, Servaz nie miał wrażenia, żeby była wcześniej przygotowana.
– Od dawna pracuje pan dla pana Lombarda?
– Od zawsze. Wcześniej pracowałem dla jego ojca.
Miał przekrwione oczy, a pod zbyt cienką skórą na nosie i kościach policzkowych widać było siatkę delikatnych fioletowych żyłek. Servaz przysiągłby, że ten człowiek nie korzysta z tabletek nasennych, ale zawsze ma pod ręką inny usypiacz pod postacią płynu.
– Jaki on jest?
Mężczyzna patrzył na Servaza czerwonymi oczami.
– Nie widuję go często, ale to dobry szef. I uwielbia konie. Freedom to był jego ulubieniec. Urodzony tutaj. Z królewskim rodowodem. Szalał na punkcie tego konia. Tak jak Hermine.
Starzec zwiesił głowę. Servaz zauważył, że stojąca obok dziewczyna usiłuje powstrzymać łzy.
– Sądzi pan, że ktoś mógłby mieć jakieś pretensje do pana Lombarda?
Mężczyzna znowu spuścił głowę.
– Nic mi do tego.
– Nigdy pan nie słyszał, żeby ktoś mu groził?
– Nie.
– Pan Lombard ma wielu wrogów – wtrącił się Marchand.
Servaz i Ziegler odwrócili się w jego stronę.
– Co pan ma na myśli?
– To, co powiedziałem.
– Zna pan jakichś?
– Nie zajmuję się sprawami Érica. Interesują mnie tylko konie.
– Ale użył pan słowa „wrogowie”. To nie jest bez znaczenia.
– Tak się mówi.
– To znaczy?
– W interesach Érica zawsze są jakieś napięcia.
– Wyraża się pan szalenie nieprecyzyjnie – nalegał Servaz. – Robi pan to specjalnie czy tylko tak wychodzi?
– Zapomnijcie o tym. Tak mi się powiedziało. Nic nie wiem o interesach pana Lombarda – odpowiedział zarządca.
Servaz nie uwierzył, ale mimo to podziękował Marchandowi.
Gdy wyszedł z budynku, w oczy uderzył go widok błękitnego nieba i śniegu topniejącego pod wpływem promieni słonecznych. Z końskich głów wystających z boksów unosiła się para. Część zwierząt była na zewnątrz i ćwiczyła skoki przez przeszkody. Servaz stał z twarzą wystawioną do słońca i usiłował zebrać myśli.
Dwa psy i system alarmowy. I dwóch ludzi na miejscu.
I nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Ani tutaj, ani w elektrowni. Niemożliwe. Bez sensu.
W miarę jak odkrywał szczegóły, afera z koniem zajmowała w jego głowie coraz więcej miejsca. Czuł się jak lekarz sądowy, który wydobywa spod ziemi najpierw palec, następnie dłoń, potem rękę i wreszcie całego trupa. Wszystko w tej historii było niezwykłe. I niezrozumiałe. Instynktownie, jak zwierzę, Servaz wyczuwał niebezpieczeństwo. Uświadomił sobie, że drży, mimo że stoi w słońcu.
7
Vincent Espérandieu uniósł brew, gdy zobaczył, jak Servaz wchodzi do jego gabinetu na bulwarze Embouchure z twarzą spieczoną na raka.
– Oparzenie słoneczne – zauważył.
– Słońce odbite od śniegu – odpowiedział Servaz na powitanie. – Poza tym leciałem helikopterem.
– Helikopterem? Ty?
Espérandieu wiedział nie od dziś, że jego szef nie jest amatorem ani dużych prędkości, ani wysokości: po przekroczeniu stu trzydziestu kilometrów na godzinę staje się blady i kuli się w fotelu.
– Masz coś od bólu głowy?
– Aspiryna? Paracetamol? Ibuprofen?
– Coś musującego.
Asystent wyjął małą butelkę wody mineralnej i szklankę i podał Servazowi. Następnie położył przed nim dużą okrągłą tabletkę, po czym sam połknął jakąś kapsułkę i popił wodą. Przez otwarte drzwi słychać było, jak ktoś całkiem umiejętnie naśladuje rżenie konia. Kilka osób parsknęło śmiechem.
– Banda kretynów – stwierdził Servaz.
– A jednak mają rację: żeby wzywać brygadę kryminalną do konia...
– Ten koń był własnością Érica Lombarda.
– Ach tak.
– Gdybyś go widział, zastanawiałbyś się tak jak ja, czy ci, którzy to zrobili, nie są zdolni do czegoś gorszego.
– Powiedziałeś „ci”? Myślisz, że sprawców jest kilku?
Servaz spojrzał roztargnionym wzrokiem na monitor komputera Espérandieu, na którym prześliczna jasnowłosa dziewczynka w makijażu klauna, z wielką gwiazdą wymalowaną wokół lewego oka, szczerzyła w uśmiechu wszystkie zęby.
– Wyobrażasz sobie, że sam w środku nocy taszczysz dwieście kilo ścierwa, a potem wieszasz je trzy metry nad ziemią?
– Argument nie do podważenia – przyznał asystent.
Servaz wzruszył ramionami i rozejrzał się dokoła.
Zaciągnięte rolety z jednej strony zasłaniały szare niebo i dachy Tuluzy, a z drugiej szklaną ścianę oddzielającą gabinet od korytarza. Drugie biurko, zajmowane przez pracującą tu od niedawna Samirę Cheung, było puste.
– A jak tam dzieciaki? – zapytał.
– Najstarszy jest w tymczasowym areszcie. Dwaj pozostali wrócili do siebie, tak jak ci mówiłem.
Servaz skinął głową.
– Rozmawiałem z ojcem najstarszego – dodał asystent. – Jest agentem ubezpieczeniowym. Nic nie rozumie. Jest załamany. Ale kiedy powiedziałem coś o ofierze, wściekł się: „Ten facet to był włóczęga, przez cały boży dzień chodził pijany! Chyba nie wsadzicie dzieciaków do więzienia z powodu jakiegoś bezdomnego?”.
– Tak powiedział?
– Co do słowa. Przyjął mnie w dużym gabinecie. Pierwsze, co mi powiedział, to: „Mój syn niczego nie zrobił. Otrzymał porządne wychowanie. To przez tamtych dwóch. To ten Jerôme go namówił, jego ojciec jest na bezrobociu”. Powiedział to w taki sposób, jakby bezrobocie znaczyło dla niego to samo co handel narkotykami czy pedofilia.
– Jego syn to który?
– Chłopak ma na imię Clément.
Przywódca, pomyślał Servaz. Jaki ojciec, taki syn. Taka sama pogarda dla innych.
– Ich adwokat kontaktował się z sędzią – ciągnął Espérandieu. – Wygląda na to, że mają już ustaloną strategię: będą chcieli obciążyć najstarszego.
– Syna bezrobotnego?
– Tak.
– Najsłabsze ogniwo.
– Rzygać mi się chce, jak patrzę na tych ludzi – stwierdził Espérandieu.
Miał młody głos i mówił powoli. Był też odrobinę zmanierowany, dlatego niektórzy z kolegów podejrzewali, że gustuje nie tylko w kobietach, choćby były tak piękne jak jego żona. Servaz też się nad tym zastanawiał, kiedy Espérandieu zaczynał pracę. Także upodobania odzieżowe Vincenta Espérandieu sprawiały, że niektórym jaskiniowcom z brygady włos się jeżył na głowie – tym, według których prawdziwa godność gliny objawia się w eksponowaniu wszelkich atrybutów męskości i triumfującego machismo.