– Zaraz przyjedzie – odpowiedział. – To chłopiec czy dziewczynka?
Małe oczka wpatrywały się w doktora.
– To antychryst.
Odszedł. Diane zauważyła, że jeden z pielęgniarzy śledzi wzrokiem każdy jego ruch. Na wspólnej sali było może z piętnastu pacjentów.
– Mamy tu sporo bogów i proroków – skomentował Xavier, nie przestając się uśmiechać. – Szaleństwo od zawsze czerpie z repertuaru polityki i religii. Dawniej nasi pacjenci wszędzie widzieli komunistów. Dziś widzą terrorystów. Proszę za mną.
Psychiatra podszedł do okrągłego stolika, przy którym trzech mężczyzn grało w karty. Jeden z nich – z umięśnionymi, wytatuowanymi ramionami – przypominał więźnia. Pozostali wyglądali normalnie.
– Przedstawiam pani Antonia. – Xavier wskazał mężczyznę w tatuażach. – Antonio służył w Legii Cudzoziemskiej. Niestety był przekonany, że obóz, do którego go przydzielono, jest pełen szpiegów, i w końcu pewnej nocy jednego udusił. Prawda, Antonio?
Antonio skinął głową, nie przestając wpatrywać się w karty.
– Mosad – powiedział. – Są wszędzie.
– Robert z kolei rzucił się na rodziców. Nie, nie zabił ich, po prostu bardzo ich oszpecił. Trzeba powiedzieć, że rodzice od siódmego roku życia zmuszali go do ciężkich prac, karmili tylko chlebem i mlekiem i kazali spać w piwnicy. Robert ma trzydzieści siedem lat. To ich powinno się zamknąć, nie jego, jeśli chce pani znać moje zdanie.
– To głosy mi kazały tak zrobić – powiedział Robert.
– A to jest Greg. Być może najciekawszy przypadek. Greg w ciągu niecałych dwóch lat zgwałcił dziesięć kobiet. Wyhaczał je na poczcie lub w hipermarkecie, a potem szedł za nimi, żeby się dowiedzieć, gdzie mieszkają. Następnie, gdy spały, wchodził do mieszkania, bił je, wiązał i kładł na brzuchu, po czym zapalał światło. Nie wdawajmy się w szczegóły na temat tego, co musiały znosić. Wystarczy pani wiedzieć, że następstwa tych cierpień pozostaną w nich do końca życia. Ale nie zabijał ich, nie. Za to któregoś ranka zaczął do nich pisać. Był przekonany, że w wyniku tych... stosunków kobiety zakochały się w nim i zaszły w ciążę. Podał im więc swoje nazwisko i adres. Policja szybko do niego dotarła. Greg ciągle do nich pisze. Oczywiście nie wysyłamy jego listów. Pokażę je pani. Są cudowne.
Diane popatrzyła na Grega. Był pociągającym mężczyzną około trzydziestki: brązowe włosy, jasne oczy – ale kiedy ich spojrzenia się spotkały, Diane zadrżała.
– Idziemy dalej?
Długi korytarz zalany był czerwonym blaskiem zachodu.
Na lewo drzwi z okienkiem, zza których dochodziły jakieś głosy. Szybkie, nerwowe, pośpiesznie wypowiadane słowa. Przechodząc, rzuciła okiem do środka i doznała szoku. Na stole operacyjnym leżał mężczyzna w masce tlenowej, z elektrodami na skroniach. Wokół stali pielęgniarze.
– Co to jest? – zapytała
– Terapia elektrowstrząsowa.
Elektrowstrząsy... Diane poczuła, jak włosy jeżą jej się na karku. Od samego początku, gdy w latach trzydziestych ubiegłego wieku zaczęto wykorzystywać je w psychiatrii, elektrowstrząsy były przedmiotem sporów. Krytycy tej metody uznawali ją za nieludzką i porównywali do tortur. Dlatego też, kiedy w latach sześćdziesiątych pojawiły się neuroleptyki, popularność terapii elektrowstrząsowej znacznie zmalała. Aż do lat osiemdziesiątych, kiedy to wiele krajów – w tym Francja – wróciło do niej z jeszcze większym zapałem.
– Proszę to dobrze zrozumieć – powiedział Xavier, dostrzegając jej milczenie – dzisiejsze elektrowstrząsy nie mają nic wspólnego z sesjami, jakie przeprowadzano dawniej. Aplikuje się je pacjentom dotkniętym ciężką depresją, podając znieczulenie ogólne i środek rozluźniający napięcie mięśniowe, który jest szybko usuwany z organizmu. Ta terapia daje dobre wyniki, jest skuteczna w osiemdziesięciu pięciu procentach przypadków poważnej depresji. Skuteczniejsza niż antydepresanty. Jest bezbolesna i dzięki współczesnym metodom nie pozostawia już następstw w układzie kostnym ani powikłań ortopedycznych.
– Ale pozostawia następstwa w obszarze pamięci i poznania. Po zabiegu przez wiele godzin może się utrzymywać splątanie. I wciąż nie wiadomo, jak elektrowstrząsy naprawdę działają na mózg. Macie tu dużo pacjentów z depresją?
Xavier spojrzał na nią podejrzliwie.
– Nie. Tylko dziesięć procent.
– A ilu schizofreników i psychopatów?
– Około pięćdziesięciu procent to schizofrenicy, dwadzieścia pięć procent psychopaci, trzydzieści procent psychotycy. Dlaczego pani pyta?
– I oczywiście stosujecie terapię elektrowstrząsową wyłącznie w przypadku depresji?
Poczuła jakby delikatny podmuch powietrza. Xavier utkwił w niej spojrzenie.
– Nie. Stosujemy ją także wobec pacjentów mieszkających w sektorze A.
Uniosła brew, robiąc zdziwioną minę.
– Myślałam, że do tego potrzeba zgody pacjenta lub opiekuna prawnego.
– W tym jednym wypadku obchodzimy się bez niej.
Jej wzrok ślizgał się po nieprzeniknionej twarzy Xaviera. Coś jej się wymykało. Wzięła głęboki oddech i starała się mówić jak najbardziej neutralnym tonem:
– W jakim celu? Bo przecież nie terapeutycznym. Skuteczność elektrowstrząsów wykazano wyłącznie w przypadku depresji, manii i nielicznych form schizofrenii...
– Ze względów społecznych.
Diane lekko zmarszczyła czoło.
– Nie rozumiem.
– Ależ to oczywiste: chodzi o wymierzenie kary.
Stał teraz odwrócony do niej tyłem i wpatrywał się w pomarańczowe słońce chowające się za czarnymi górami. Na podłodze rozciągał się jego cień.
– Panno Berg, zanim znajdzie się pani w sektorze A, musi pani zrozumieć jedno: tych siedmiu ludzi nic nie jest w stanie przestraszyć. Nawet izolacja. Żyją we własnym świecie i nic ich nie rusza. Niech sobie to pani dobrze wbije do głowy: nigdy nie spotkała pani takich pacjentów. Nigdy. A przy tym, rzecz jasna, kary cielesne są tutaj zabronione, tak jak wszędzie. – Odwrócił się i spojrzał na nią. – Tylko jednego się boją. Elektrowstrząsów.
– Chce pan powiedzieć – zawahała się – że stosujecie na nich elektrowstrząsy bez...?
– Bez znieczulenia.
8
Następnego dnia, jadąc autostradą, Servaz rozmyślał o strażnikach. Według Cathy d’Humières nie pojawili się wczoraj w pracy. Dyrektor elektrowni odebrał telefon dopiero po godzinie.
Dyrektor próbował się do nich dodzwonić na ich telefony komórkowe, ale żaden nie odbierał. Morane powiadomił więc żandarmerię, która wysłała ludzi do ich domów. Mężczyźni mieszkali samotnie – jeden dwadzieścia, a drugi czterdzieści kilometrów od Saint-Martin. Obydwaj mieli zakaz mieszkania w tym samym departamencie co ich dawne partnerki, którym wielokrotnie grozili śmiercią, co przynajmniej w przypadku jednej z nich skończyło się pobytem w szpitalu. Servaz doskonale wiedział, że w praktyce policja bynajmniej nie zawraca sobie głowy egzekwowaniem tego rodzaju zobowiązań. Rzecz była nie do zrealizowania z oczywistego powodu: było zbyt wielu przestępców, za dużo decyzji o nadzorze sądowym, toczących się postępowań i ogłoszonych wyroków. Sto tysięcy skazanych na karę więzienia było na wolności. Część z nich oczekiwała na swoją kolejkę, a niektórzy postanowili się ulotnić natychmiast po opuszczeniu sali sądowej, wiedząc, że istnieje niewielkie ryzyko, by państwo francuskie poświęciło pieniądze i ludzi na ich poszukiwania, i mając nadzieję, że gdy nadejdzie czas ich odsiadki, nikt nie będzie już o nich pamiętał.