To nie brzmiało jak zaproszenie, ale jak rozkaz.
Kiedy znaleźli się na ziemiach Érica Lombarda, poczuli się jak w krainie z bajki. Zostawili samochód i motocykl na parkingu żandarmerii w Saint-Martin i przesiedli się do służbowego auta. Ta sama droga, która prowadziła do ośrodka jeździeckiego, ale w lesie zamiast skręcić w lewo, pojechali na wprost.
Następnie jechali przez rozległe, pofałdowane łąki, wysadzone lipami, dębami, sosnami i wiązami. Posiadłość była ogromna, ciągnęła się aż po horyzont. Wszędzie były barierki, na pastwiskach pasły się konie, przy drogach stały maszyny rolnicze w każdej chwili gotowe do użycia. Gdzieniegdzie leżał śnieg, ale powietrze było przejrzyste i jasne. Krajobraz przypominał Servazowi ranczo w Montanie albo hacjendę w Argentynie. Od samego początku widzieli powieszone na pniach drzew i barierkach tablice z napisem: TEREN PRYWATNY/WSTĘP WZBRONIONY. Ale nie natknęli się na żadną bramę. Pięć kilometrów dalej zobaczyli kamienny mur. Miał cztery metry wysokości i zasłaniał część krajobrazu. Teren za murem był porośnięty drzewami. Zahamowali przed kratą. Do jednego z filarów przymocowana była marmurowa tablica.
Servaz przeczytał złocone litery: BIAŁY ZAMEK.
Kamera umieszczona na szczycie filara odwróciła się w ich stronę. Nie musieli wysiadać z samochodu, żeby się przedstawić przez domofon: kraty otworzyły się niemal natychmiast.
Jechali jeszcze dobry kilometr aleją wysadzaną stuletnimi dębami. Prosta droga, wylana równym, czarnym asfaltem, biegła skarpą pod powykręcanymi gałęziami drzew. Servaz dostrzegł budynek powoli wyłaniający się w głębi parku. Po kilku chwilach zatrzymali samochód przed klombem przykrytych śniegiem zimowych wrzosów i bladoróżowych kamelii. Servaz był rozczarowany: zamek był mniejszy, niż się spodziewał. Ale gdy spojrzał drugi raz, rozczarowanie minęło. Stali przed pełnym dziecięcego uroku budynkiem pochodzącym prawdopodobnie z końca dziewiętnastego lub z początku dwudziestego wieku. Budowla w połowie przypominała zamki nad Loarą, a w połowie angielski dwór. Zamek z bajki... Przed oknami parteru stał szpaler dużych krzewów, odcinających się od śniegu, przystrzyżonych na kształt zwierząt: były tam słoń, koń, żyrafa i jeleń. Na lewo, po wschodniej stronie, Servaz zauważył francuski ogród z rzeźbami zamyślonych postaci i sadzawkami. Przykryty plandeką basen i kort tenisowy. W głębi duża oranżeria z dziwnymi antenami na dachu.
Przypomniał sobie znalezione w Internecie liczby: Éric Lombard był właścicielem jednego z największych majątków we Francji i jednym z jej najbardziej wpływowych obywateli. Stał na czele imperium, które prowadziło interesy w siedemdziesięciu krajach. Wyglądało na to, że dawna letnia oranżeria została przerobiona na supernowoczesne centrum komunikacyjne. Ziegler zatrzasnęła drzwi wozu.
– Niech pan patrzy.
Wskazywała na drzewa. Podążył wzrokiem za jej ręką. Wśród gałęzi naliczył trzydzieści kamer. Musiały obejmować cały obszar. Żadnych kątów martwych. W którymkolwiek miejscu zamku by się znaleźli, byli pod obserwacją. Poszli wysypaną żwirkiem alejką, na której brzegach rosły kępy kwiatów, i przeszli między dwoma krzewami przyciętymi na kształt siedzących lwów. Dziwne, pomyślał Servaz. Ten ogród wygląda jak miejsce zabaw dla bardzo bogatych dzieci. Nigdzie jednak nie czytał, żeby Éric Lombard miał dzieci. Przeciwnie, większość artykułów pisała o zatwardziałym kawalerze i jego licznych podbojach. A może te zielone rzeźby pochodzą z czasów jego dzieciństwa? Na szczycie schodów czekał na nich mężczyzna około sześćdziesiątki. Wysoki, ubrany na czarno. Spojrzenie twarde jak lód. Choć Servaz widział go pierwszy raz, domyślił się, z kim ma do czynienia. To ten sam człowiek, z którym rozmawiał przez telefon. Servaz znowu poczuł narastający gniew. Facet przywitał ich bez uśmiechu i poprosił, by szli za nim, po czym ruszył przed siebie. Ton, jakim się do nich zwracał, wskazywał, że i tym razem nie chodzi o prośbę, ale o rozkaz.
Przeszli przez próg.
Amfilada przestronnych, pustych i akustycznych salonów ciągnęła się na całej długości budynku, gdyż w głębi, na drugim krańcu dostrzegli dzienne światło, jakby dochodzące z końca tunelu. Wnętrze było monumentalne. Okna pierwszego piętra oświetlały hall. Sufit był bardzo wysoko. Mężczyzna w czerni przeszedł przed nimi przez hall i pierwszy z pustych salonów, a następnie skręcił w prawo ku podwójnym drzwiom. Znaleźli się w bibliotece. Pod ścianami stały regały pełne starych książek. Cztery balkonowe okna wychodziły na las. Przed jednym z nich stał Éric Lombard. Servaz natychmiast go rozpoznał, choć mężczyzna był do nich odwrócony plecami. Biznesmen prowadził rozmowę telefoniczną przez zestaw słuchawkowy.
– Policja już jest – powiedział mężczyzna w czerni tonem, w którym słychać było obojętność i pogardę wobec gości.
– Dziękuję, Otto.
Otto wyszedł z pomieszczenia. Lombard zakończył rozmowę po angielsku, zdjął słuchawki i położył je na dębowym stole. Spojrzał kolejno na każde na nich – najpierw na Servaza, a potem na Ziegler. Przyglądał jej się dłuższą chwilę. W jego oczach pojawił się błysk zdumienia na widok jej stroju. Uśmiechnął się ciepło.
– Proszę wybaczyć Ottonowi. Jest nie z tej epoki. Czasami ma skłonność do traktowania mnie jak księcia czy króla. Ale to zaufany człowiek, mogę na niego liczyć w każdej sytuacji.
Servaz nic nie powiedział. Czekał na dalszy ciąg.
– Wiem, że jesteście państwo bardzo zajęci. I że nie możecie tracić czasu. Ja też nie mogę. Ogromnie mi zależało na tym koniu. To było wspaniałe zwierzę. Muszę mieć pewność, że zostanie zrobione wszystko, absolutnie wszystko, żeby znaleźć człowieka, który popełnił tę zbrodnię. – Znowu na nich patrzył. W jego niebieskich oczach malował się smutek, ale także stanowczość i pewność siebie. – Chcę, żebyście wiedzieli, że możecie do mnie dzwonić o każdej porze dnia i nocy i zadawać mi wszystkie pytania, jakie uznacie za stosowne, nawet najbardziej absurdalne. Zaprosiłem was tutaj, żeby się upewnić, że nie pominiecie żadnego tropu i użyjecie wszelkich środków, żeby doprowadzić to śledztwo do końca. Chcę, żeby sprawa została całkowicie wyjaśniona. Otrzymałem zapewnienie, że jesteście świetnymi detektywami. – Uśmiechnął się, ale jego uśmiech zaraz zniknął. – Gdyby się jednak okazało, że zaniedbujecie tę sprawę lub ją lekceważycie pod pretekstem, że chodzi tylko o konia, będę bezlitosny.
Nawet nie zakamuflował swojej groźby. „Chcę...” Ten człowiek nie stosował wybiegów. Nie chciał tracić czasu i zmierzał prosto do celu. Nagle wydał się Servazowi niemal sympatyczny. Tak jak jego miłość do konia.
Ale Irène Ziegler najwyraźniej słyszała go na innej częstotliwości. Servaz zauważył, że zbladła.
– Groźbami niczego pan nie osiągnie – rzuciła lodowato.
Lombard spojrzał na nią. Nagle jego rysy złagodniały. Wyglądał na szczerze skruszonego.
– Proszę mi wybaczyć. Nie wątpię, że jesteście doskonałymi, sumiennymi fachowcami. Wasi przełożeni bardzo was chwalą. Zachowałem się jak idiota. Te... wydarzenia mną wstrząsnęły. Pani kapitan Ziegler, proszę przyjąć moje przeprosiny. Są naprawdę szczere.
Irène niechętnie kiwnęła głową. Nic nie powiedziała.
– Jeśli nie wyda się to panu niestosowne – włączył się Servaz – skoro już tu jesteśmy, chciałbym od razu zadać panu parę pytań.
– Oczywiście. Proszę za mną. Pozwólcie, że poczęstuję państwa kawą.
Éric Lombard otworzył drzwi w głębi biblioteki. Znaleźli się w salonie. Promienie słońca wpadające przez balkonowe okna oświetlały dwie skórzane sofy i niski stolik. Na tacy stały trzy filiżanki i dzbanek z wodą. Servaz ocenił, że podobnie jak meble, dzbanek musi być zabytkowy i bardzo cenny. Wszystko było przygotowane – także cukier, koszyk słodkiego pieczywa i dzbanuszek z mlekiem.