Lombard znowu wyglądał tak, jakby się zastanawiał, jak daleko może się posunąć w swoich wyznaniach. Badał Servaza, wpatrując się w jego oczy. Po chwili podjął decyzję.
– Moja matka rzeczywiście była niezłą aktorką, ale nigdy nie postawiła nogi na scenie ani w teatrze, chyba że w charakterze widza. Nigdy też nie występowała w kinie. Jej talent polegał raczej na odgrywaniu komedii przeznaczonej za każdym razem dla jednego tylko widza: grała dla dojrzałych, bogatych mężczyzn, którzy bardzo drogo płacili za jej towarzystwo. Zdaje się, że miała wierną klientelę wśród bogatych biznesmenów. Była rozchwytywana. Mój ojciec był jednym z najgorliwszych. Z całą pewnością bardzo szybko zrobił się zazdrosny. Chciał ją mieć tylko dla siebie. Tak jak w innych sytuacjach musiał być pierwszy i w ten czy inny sposób odsunąć rywali. A zatem poślubił ją. Innymi słowy, co bardziej do niego pasuje, „kupił”. Na swój sposób. Nigdy nie przestał uważać jej za... kurwę, nawet po ślubie. Kiedy mój ojciec się z nią ożenił, miał pięćdziesiąt jeden lat, ona trzydzieści. Ze swojej strony matka musiała dojść do wniosku, że jej „kariera” dobiega końca i najwyższy czas pomyśleć o nawróceniu. Nie wiedziała jednak, że człowiek, za którego wychodzi, jest agresywny. Cierpiała przez niego.
Nagle Éric Lombard spochmurniał. Nigdy nie wybaczył swojemu ojcu. Servaz z drżeniem uświadomił sobie, że łączyło go z Lombardem duże podobieństwo: dla każdego z nich rodzinne wspomnienia tworzyły przekładaniec radości i cierpień, jasnych chwil i okropności. Kątem oka obserwował Ziegler. Ciągle rozmawiała przez telefon, stojąc na drugim końcu pomieszczenia, odwrócona do nich plecami.
Nagle się odwróciła i jej wzrok napotkał spojrzenie Servaza.
Policjant poczuł niepokój: musiała usłyszeć przez telefon coś, co nią wstrząsnęło.
– Od kogo się pan dowiedział tego wszystkiego o rodzicach?
Lombard uśmiechnął się smutno.
– Kilka lat temu wynająłem dziennikarza, żeby pogrzebać w rodzinnej historii... – Zawahał się przez chwilę. – Od dawna chciałem się dowiedzieć czegoś więcej na temat mojego ojca i matki. Dobrze wiedziałem, że nie byli zgraną parą, delikatnie mówiąc. Ale nie spodziewałem się, że to aż taki kram. Potem kupiłem milczenie tego dziennikarza. Drogo. Ale warto było.
– I od tamtej pory już żaden dziennikarz nie pchał nosa w te sprawy?
Lombard spojrzał na Servaza. Znowu był nieustępliwym biznesmenem.
– Ależ tak. Oczywiście. Kupiłem ich wszystkich. Jednego po drugim. Wydałem fortunę. Ale powyżej pewnej sumy każdego można kupić...
Spojrzał na Servaza, który zrozumiał przekaz: każdego, nawet pana. Policjant poczuł narastający gniew. Był oburzony jego arogancją. A jednocześnie wiedział, że mężczyzna siedzący naprzeciwko ma rację. Być może – w imię kodeksu etycznego, który przyjął, wstępując do policji – miałby siłę odmówić, gdyby chodziło tylko o niego. Ale gdyby był dziennikarzem, a siedzący naprzeciw człowiek proponował mu opłacenie najlepszych szkół dla jego córki, najlepszych nauczycieli i uniwersytetów, a w dalszej kolejności pracę w jej wymarzonym zawodzie... Czy okazałby się na tyle niezłomny, żeby zrezygnować z takiej przyszłości dla Margot? W pewnym sensie Lombard miał rację: po przekroczeniu pewnej granicy każdego można kupić. Ojciec kupił sobie żonę. Syn kupował dziennikarzy – i z całą pewnością także polityków. Éric Lombard był bardziej podobny do swojego ojca, niż myślał.
Servaz nie miał więcej pytań.
Odstawił pustą filiżankę. Ziegler podeszła do nich. Przyglądał jej się dyskretnie. Była spięta i zaniepokojona.
– No dobrze, w takim razie chciałbym wiedzieć, czy macie jakiś trop – powiedział chłodno Lombard.
Sympatia, którą Servaz przez chwilę do niego czuł, natychmiast wyparowała. Ten człowiek znowu zwracał się do nich jak do swojej służby.
– Bardzo mi przykro – odpowiedział szybko z uśmiechem kontrolera podatkowego. – Na tym etapie śledztwa wolelibyśmy nie omawiać go z żadną z osób, których ono dotyczy.
Lombard długo mierzył go wzrokiem. Servaz dostrzegł, że rozważa kolejno dwie opcje: kolejnej groźby i odroczenia. Wybrał tę drugą.
– Rozumiem. W każdym razie wiem, do kogo się zwrócić po informację. Dziękuję, że przyszliście i poświęciliście mi czas.
Wstał. Audiencja zakończona. Nie było nic do dodania.
Ruszyli tą samą drogą do wyjścia. Amfilada salonów pogrążała się w mroku. Na zewnątrz wzmógł się wiatr. Drzewa kołysały się i szumiały. Servaz zastanawiał się, czy znowu zacznie sypać śnieg. Spojrzał na zegarek. Była szesnasta czterdzieści. Słońce zachodziło i na trawniku kładły się długie cienie rzucane przez roślinne rzeźby zwierząt. Zerknął za siebie, w stronę fasady zamku: Éric Lombard obserwował ich przez jedno z wielu okien na piętrze. Stał nieruchomo w towarzystwie dwóch mężczyzn. Jednym z nich był Otto. Servaz przypomniał sobie własną hipotezę: śledczy jako przedmiot śledztwa. W ciemnym prostokącie okna Lombard i jego przyboczni wyglądali jak lustrzane odbicia. Dziwne, milczące i niepokojące. Gdy wsiedli do samochodu, Servaz odezwał się do Ziegler:
– Co się dzieje?
– Dzwonili z Rosny-sous-Bois. Skończyli badanie DNA.
Patrzył na nią z niedowierzaniem. Próbki zostały pobrane niespełna czterdzieści osiem godzin wcześniej. Badanie DNA nigdy nie trwało tak krótko: laboratoria były przeciążone! Ktoś bardzo wysoko postawiony musiał położyć teczkę na samym wierzchu.
– Większość śladów DNA znalezionych w wagoniku: włosy, ślina, zarost, paznokcie, należy do robotników albo pracowników elektrowni. Ale na szybie znaleźli jeszcze ślad śliny człowieka spoza elektrowni. Jego próbka jest w bazie. Ta osoba nigdy nie powinna była się tam znaleźć...
Servaz się wyprostował. Ziegler miała na myśli krajową bazę danych DNA. Rejestr był kontrowersyjny: znajdowały się tam nie tylko próbki DNA gwałcicieli, morderców i pedofilów, ale także osób, które popełniły drobne przestępstwa, od kradzieży w sklepie po posiadanie kilku gramów marihuany. Efekt: w poprzednim roku liczba profili w bazie wzrosła do 470 492. Choć bazie zapewniono najwyższą kontrolę prawną we Francji, jej nienaturalny rozrost budził uzasadnioną troskę adwokatów i sędziów. Tendencja ta przyczyniła się jednak do kilku brawurowych zatrzymań, jako że przestępczość często nie mieści się w szufladkach, w których chciałoby się ją posegregować – taki gwałciciel może być jednocześnie włamywaczem i bandytą napadającym z bronią w ręku. A ślady DNA znalezione przy okazji włamań doprowadziły już do kilku aresztowań seryjnych gwałcicieli.
– Kto? – zapytał.
Ziegler rzuciła mu zmieszane spojrzenie.
– Julian Hirtmann, mówi to panu coś?
Z zimowego nieba znowu leciały płatki śniegu. Podmuch szaleństwa wtargnął do ich kryjówki. Niemożliwe! – krzyczał mózg Servaza.
Servaz przypomniał sobie, że czytał sporo artykułów, które ukazały się w „Dépêche du Midi” przy okazji przeniesienia słynnego szwajcarskiego seryjnego mordercy do zakładu w Pirenejach. Autorzy artykułów rozpisywali się na temat środków bezpieczeństwa podjętych na czas tej podróży. W jaki sposób Hirtmann mógł się wydostać poza mury Instytutu, popełnić ten szalony czyn, a potem wrócić do swojej celi?
– To niemożliwe – szepnęła Ziegler, ubierając w słowa jego myśli.
Spojrzał na nią, wciąż z takim samym niedowierzaniem. Potem przez chwilę patrzył przez przednią szybę na wirujące płatki śniegu.
– Credo, quia absurdum – powiedział w końcu.
– Znowu łacina – zauważyła. – To znaczy?