– Dziwne rzeczy opowiadają o tym Instytucie Wargniera – powiedział Spitzner.
– Rozmawiałam z doktorem Wargnierem przez telefon. Zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie.
– Tak, Wargnier jest bardzo dobry – przyznał Spitzner.
Wiedziała jednak, że to nie Wargnier będzie ją przyjmował, lecz pochodzący z Quebecu doktor Xavier, który przyjechał z Instytutu Pinela w Montrealu. Poprzedni dyrektor pół roku wcześniej przeszedł na emeryturę. To on opiniował jej kandydaturę i zaakceptował ją przed odejściem ze stanowiska. Podczas licznych rozmów telefonicznych uprzedzał ją o trudnościach, jakie mogły ją spotkać w nowej pracy.
– To nie jest łatwe miejsce dla młodej kobiety, doktor Berg. Nie mówię tylko o Instytucie, mówię o całej okolicy. Ta dolina... Saint-Martin... To są Pireneje. Zimy są długie, rozrywek mało. Chyba że lubi pani sporty zimowe, ma się rozumieć.
– Niech pan nie zapomina, że jestem Szwajcarką – odpowiedziała, śmiejąc się.
– W takim razie, jeśli mogę dać pani pewną radę, proszę nie pozwolić, by praca za bardzo panią pochłonęła. Niech pani zadba o przestrzeń dla siebie i spędza wolny czas na zewnątrz. To miejsce na dłuższą metę może być... szkodliwe.
– Postaram się o tym pamiętać.
– I jeszcze jedno: nie będę miał przyjemności pani przywitać. Zajmie się tym mój następca, doktor Xavier z Montrealu. To bardzo dobry lekarz. Ma przyjechać w przyszłym tygodniu. Jest pełen zapału. Jak pani wie, oni są trochę lepsi od nas w leczeniu agresywnych pacjentów. Myślę, że wymiana poglądów z nim może być ciekawa.
– Ja też tak uważam.
– W każdym razie asystent dyrektora od dawna jest w tej placówce potrzebny. Ja oddawałem za mało obowiązków.
Diane znowu jechała wśród drzew. Droga wciąż pięła się w górę, aż zanurzyła się w wąskiej, zalesionej dolinie, która wydała się jej wręcz niezdrowo, przygniatająco ustronna. Diane uchyliła szybę. W nozdrza uderzył ją przenikliwy zapach liści, mchów, igliwia i mokrego śniegu. Hałas płynącego w pobliżu potoku prawie zagłuszał warczenie silnika.
– Oto miejsce pustynne – powiedziała głośno, by dodać sobie odwagi.
Diane prowadziła ostrożnie w szarówce zimowego poranka. Reflektory lancii ślizgały się po korze jodeł i buków. Wzdłuż drogi biegła linia elektryczna. Gałęzie drzew wspierały się o nią, jakby nie mogły się już utrzymać o własnych siłach. Miejscami las się cofał, ustępując miejsca zamkniętym, opuszczonym stodołom o pokrytych łupkiem dachach, które porastał mech.
Kawałek dalej, za zakrętem dostrzegła jakieś zabudowania, które wyłoniły się znowu, za następnym skrętem. Kilka budynków z betonu i drewna, z dużymi oknami na parterze. Od drogi prowadziła do nich ścieżka – najpierw żelaznym mostkiem przekraczała potok, a następnie biegła przez zaśnieżone pola. Na widok tych wyraźnie opuszczonych i zrujnowanych budynków zagubionych w głębi doliny Diane zadrżała. Nie wiedziała dlaczego.
OŚRODEK KOLONIJNY LES ISARDS, głosiła zardzewiała tablica na początku ścieżki. Nadal nie było śladu szpitala ani nawet informacji na jego temat. Najwyraźniej Instytut Wargniera nie szukał reklamy. Diane zaczęła się zastanawiać, czy aby nie pomyliła drogi. Obok niej, na miejscu pasażera leżała rozpostarta mapa w skali 1:25 000 wydana przez Narodowy Instytut Geofizyczny. Po przejechaniu kilometra i pokonaniu kilkunastu zakrętów Diane dostrzegła parking otoczony kamienną balustradą. Zwolniła i skręciła. Lancia zatrzęsła się, przejeżdżając przez wypełnione wodą doły i wzbijając fontanny błota. Diane sięgnęła po mapę i wysiadła. Wilgoć od razu ją oblepiła jak mokre, lodowate prześcieradło.
Mimo sypiącego śniegu rozłożyła mapę. Budynki, które przed chwilą minęła, były zaznaczone trzema małymi prostokątami. Spojrzała na trasę, którą już miała za sobą, przebiegając wzrokiem sinusoidę powiatowej drogi. Kawałek dalej zaznaczono dwa inne prostokąty, zbiegające się w kształt litery T. Nie było informacji na temat charakteru tego budynku, nie mogło jednak chodzić o nic innego, ponieważ w tym miejscu kończyła się droga i na mapie nie było żadnych innych symboli.
Była już blisko.
Odwróciła się, podeszła do murku i zobaczyła je.
W górze rzeki, na przeciwnym brzegu, wyżej na stoku stały dwa długie budynki z ciosanego kamienia. Pomimo znacznej odległości Diane domyślała się ich rozmiarów. Architektura olbrzymów. Ten typ budownictwa można było spotkać w górach na każdym kroku: od elektrowni, poprzez zapory wodne, aż po ubiegłowieczne hotele. To było właśnie to: grota cyklopa. Z tą różnicą, że w głębi tej jaskini siedział nie jeden Polifem, lecz wielu.
Diane nie należała do osób, które można łatwo przestraszyć. Podróżowała w miejsca, które odradzano turystom, a ryzykowne sporty zaczęła uprawiać jako nastolatka. W dzieciństwie i w wieku dorosłym nie należała do lękliwych. A jednak coś w tym widoku sprawiło, że ścisnął jej się żołądek. Nie, nie chodziło o jakieś fizyczne zagrożenie. To było co innego. Skok w nieznane...
Wyjęła telefon i wybrała numer. Nie wiedziała, czy w okolicy jest maszt, który umożliwi jej połączenie, ale po trzech sygnałach w słuchawce odezwał się znany głos.
– Spitzner.
Od razu poczuła ulgę. Ten ciepły, zdecydowany i spokojny głos zawsze działał na nią kojąco i sprawiał, że znikały wszelkie wątpliwości. To był Pierre Spitzner, jej mentor na wydziale. To za jego sprawą zainteresowała się psychologią sądową. Dzięki prowadzonemu przez niego intensywnemu kursowi SOKRATES na temat praw dziecka, odbywającemu się pod egidą europejskiej sieci międzyuczelnianej o nazwie „Children’s Rights”, Diane zbliżyła się do tego dyskretnego i czarującego mężczyzny, dobrego męża i ojca siedmiorga dzieci. Znany psycholog przygarnął ją pod swoje skrzydła na Wydziale Psychologii i Nauk o Wychowaniu i pozwolił, by z larwy zmieniła się w motyla – choć wymagający umysł Spitznera z pewnością uznałby tę metaforę za zbyt konwencjonalną.
– Mówi Diane. Nie przeszkadzam?
– Oczywiście, że nie. I jak idzie?
– Jeszcze nie dojechałam. Jestem na drodze. Widzę stąd Instytut.
– Czy coś się stało?
Ach ten Pierre. Nawet przez telefon potrafił rozpoznać najmniejsze drżenie jej głosu.
– Nie, wszystko w porządku. Tylko że... oni postanowili odizolować tych facetów od zewnętrznego świata. Wepchnęli ich w najdalszy i najbardziej ponury kąt, jaki mogli znaleźć. Ta dolina sprawia, że dostaję gęsiej skórki.
Od razu pożałowała, że to powiedziała. Zachowuje się jak nastolatka, która pierwszy raz w życiu jest zdana sama na siebie. Albo jak sfrustrowana studentka zakochana w swoim promotorze, która robi wszystko, żeby przyciągnąć jego uwagę. Pomyślała, że pewnie Pierre właśnie zaczął się zastanawiać, jak ona sobie poradzi, skoro sam widok budynków wywołuje w niej taki lęk.
– Poczekaj. Miałaś już na tapecie przestępców seksualnych, paranoików i schizofreników, prawda? Powiedz sobie, że tutaj będzie to samo.